US Marine Corps i śmigłowce


Maciej Szopa


 

 

 

 

US Marine Corps i śmigłowce

 

 

– narodziny manewru powietrznego

 

 

 

W październiku 1951 roku w Korei, w ramach operacji „Bumble Bee”, został przerzucony na pole walki 3. batalion 7. Pułku Marines. W sześć godzin 12 śmigłowców HRS-1 z jednostki HMR-161 przewiozło w 156 lotach łącznie 958 żołnierzy batalionu, za każdym razem zabierając sześciu w pełni wyekwipowanych ludzi. Amerykański batalion wprost z rejonów biwakowania wyładował się w bezpośrednim sąsiedztwie frontu, jako rezerwa taktyczna dowództwa dywizji. Nie był to jeszcze klasyczny dziś dla wojsk aeromobilnych „szturm powietrzny”, ale spełniał już definicje innych pojęć taktycznych dla wojsk tego rodzaju, czyli „manewru powietrznego” czy „ruchliwości powietrznej wojsk”. Był to krok milowy w rozwoju współczesnej sztuki wojennej.

 

 
 

Wspólna historia Korpusu Marines i pionowzlotów rozpoczęła się na długo przed wybuchem drugiej wojny światowej. W 1930 roku na jego potrzeby pozyskany został wiatrakowiec Pitcairn OP-1, który został przetestowany w warunkach polowych w Nikaragui w 1932 roku. Okazało się jednak, że maszyna tego typu jest zdolna wyłącznie do pełnienia zadań łącznikowych i co najwyżej ewakuacji pojedynczych, lekko rannych żołnierzy. Na linię frontu wiatrakowiec mógł przewieźć jedynie kilkadziesiąt kilogramów zaopatrzenia, szybko więc wycofano go z linii. W 1935 roku marines przyjęli do testów usprawniony model wiatrakowca OP-2, jednak ten także nie spełnił oczekiwań i koncepcja użycia wiatrakowców ostatecznie została pogrzebana. Tymczasem w 1939 roku w Stanach Zjednoczonych wzniósł się ku niebu nowy rodzaj statku powietrznego – śmigłowiec w układzie z głównym rotorem i śmigłem, który dzisiaj nazwalibyśmy klasycznym. Jego twórcą był rosyjski imigrant – Igor Sikorsky, a trójłopatowa maszyna nosiła nazwę Vought- Sikorsky VS-300. Konstruktor otrzymał zlecenie na stworzenie śmigłowca dla US Army 10 stycznia 1941 roku. Kolejne maszyny – R-4, R-5 i R-6 – były powiększonymi i poprawionymi wariantami VS-300. Najbardziej udanym okazał się zdolny do przewozu dwóch pasażerów R-5, który potem znalazł także zastosowanie cywilne i jako pierwszy trafił na rynek. W czasie drugiej wojny światowej alianci używali jeszcze niewielkiej liczby śmigłowców, m.in. w pionierskich akcjach ratowania zestrzelonych pilotów za liniami wroga. Jednocześnie prace nad nimi były prowadzone w Stanach Zjednoczonych bardzo intensywnie. Obok Sikorsky’ego pojawiły się tam wkrótce dwa inne biura konstrukcyjne – PV Engineering (Polaka, Franka N. Piaseckiego, potem zmieniona na Piasecki Helicopters) i dotychczasowa wytwórnia samolotów Bell (Buffalo).

Wszystkie konstrukcje zaprojektowane w czasie drugiej wojny światowej były umiarkowanie przydatne z jednego podstawowego powodu – były małe i mogły wziąć na pokład ograniczony ładunek. W tej sytuacji Sikorsky starał się powiększać śmigłowce sprawdzonej konfiguracji. Piasecki z kolei zaproponował śmigłowiec o układzie z dwoma dużymi rotorami (tandemowym). Koncepcję tę rozwijano na potrzeby US Navy, potem zainteresował się nią także Korpus Piechoty Morskiej, który testował kolejne warianty „latających bananów” i „psich statków” – jak zaczęto nazywać te konstrukcje – czyli śmigłowców HRP- 1 i HRP-2. Ostatecznie pierwsza jednostka marines miała otrzymać klasyczną maszynę ze stajni Sikorsky’ego.

 

Desant doby atomu
We wczesnym okresie drugiej wojny światowej US Navy i Coast Guard planowały wykorzystanie śmigłowców przede wszystkim jako łowców niemieckich U-bootów. Wolno lecące bądź pozostające w zawisie konstrukcje łatwo mogły wypatrywać okrętów podwodnych i precyzyjnie zrzucać na nie bomby głębinowe albo przynajmniej oznaczać ich pozycję. Po wprowadzeniu pierwszych egzemplarzy w 1943 roku okazało się, że na ówczesnym poziomie techniki śmigłowiec był bronią zbyt niepewną i podatną na kaprysy pogody. Program został przekazany Straży Wybrzeża i do końca wojny wiropłaty były wykorzystywane do prostych zadań, przenosząc niewielkie ładunki pomiędzy statkami pływającymi w konwojach, i czasami do zadań ratunkowych.

W czerwcu 1946 roku komendant USMC, gen. Alexander A. Vandegrift, wyznaczył w swoim sztabie komórkę złożoną początkowo z czterech osób, która miała zająć się kwestią śmigłowcową i z czasem doprowadzić do stworzenia eksperymentalnego dywizjonu śmigłowcowego. Przez pierwszych kilka miesięcy nic szczególnego nie wymyślono, jednak wkrótce miało nastąpić wydarzenie, które pobudziło wszystkich do działania.

Latem 1946 roku odbyły się pierwsze dwie próby atomowe na atolu Bikini. Od poprzednich różniły się tym, że „królikiem doświadczalnym” nie były obiekty lądowe, ale zgrupowanie okrętów wojennych. Pierwszą próbę bomby Able (podobnej do tych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki) przetrwała większość jednostek. Druga – Baker – zniszczyła jednak większość okrętów. Na dno poszli weterani drugiej wojny światowej – tak zdobyczne okręty państw osi, jak i zużyte, zasłużone w boju jednostki alianckie, także pancerniki i lotniskowce. Próby wywarły szczególne wrażenie na dowódcy sił marines na Pacyfiku, gen. Royu S. Geigerze (w czasie drugiej wojny dowódcy III Amphibious Corps, który brał udział m.in. w zdobyciu Bougainville, Guamu, Peleliu i Okinawy, oraz pierwszym dowódcy na Okinawie dowodzącym na szczeblu całej armii). W raporcie z 21 sierpnia 1946 roku wyraził on swoją obawę o dalsze możliwości prowadzenia operacji desantowych: W prawdopodobnej przyszłości trzeba założyć, że nasz przeciwnik przeciwnik także znajdzie się w posiadaniu tej broni [atomowej]. W mojej opinii potrzebna jest kompletna rewizja i studia nad dalszą koncepcją operacji desantowych. […] Jest oczywiste, że niewielka liczba bomb atomowych może zniszczyć całe siły ekspedycyjne, przynajmniej w kształcie, w jakim są one obecnie organizowane, jak odbywa się załadunek na okręty i lądowanie… Nie jestem w stanie wyobrazić sobie kolejnej operacji jak te przeprowadzone na Okinawie czy w Normandii. […] Trzeba rozważyć poważne i pilne użycie oficerów Marines do opracowania nowych technik ataków desantowych w epoce atomowej – pisał w raporcie. W reakcji na raport gen. Vandegrift powołał komisję złożoną z gen. Lemuela C. Shepherda (wcześniej dowódca brygady na Guam i 6. Dywizji Marines na Okinawie i w Chinach), gen. Olivera P. Smitha (wcześniej zastępca dowódcy 1. Dywizji Marines w kampanii na Peleliu i szef sztabu połączonych armii na Okinawie), gen. Fielda Harrisa (wcześniej szef sztabu dowódcy komponentów lotniczych na Guadalcanal i w północnym rejonie Wysp Salomona) i innych doświadczonych oficerów niższego stopnia. Celem komisji było przeorientowanie Korpusu Marines i przygotowanie go do operacji w „przyszłej wojnie”. Komisja doszła do wniosków, które na dziesięciolecia zaważyły na amerykańskiej (i nie tylko) doktrynie użycia wojsk desantowych. Zmasowane ugrupowania i uderzenia desantowe miały odejść w przeszłość. Zastąpić je miały siły bardziej rozproszone. Oczywiście takie oddziały mogłyby zostać zmiażdżone przez skoncentrowane działania obrony, dlatego powstała potrzeba posiadania możliwości błyskawicznego reagowania i przerzucania sił do punktów, gdzie kontakt z przeciwnikiem zostałby nawiązany.

 

Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 2/2014

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter