Płk dypl. pil. Franciszek Kornicki (1916–2017)
Krzysztof Kubala
Był jednym z wielu, którzy podczas drugiej wojny światowej walczyli nad Polską, potem Anglią, Francją i Belgią. Czas sprawił, że stał się jedynym takim lotnikiem, ostatnim z grupy dowódców dywizjonów myśliwskich. Oto kilka osobistych wspomnień ze spotkań z tym niezwykłym człowiekiem…
Nazwisko Franciszka Kornickiego znałem z książek Bohdana Arcta i Wacława Króla, ale dopiero w 1991 roku, oglądając ilustracje we wznowionych wspomnieniach Jana Falkowskiego, po raz pierwszy zobaczyłem, jak wyglądał podczas wojny. Minęło pięć lub sześć lat i w lotniczym magazynie spostrzegłem kolorowe zdjęcie podpisane Franciszek Kornicki. 11 maja 1997 roku jego podwładny opowiadał mi o swoim dowódcy, pokazywał zdjęcia i otrzymane dwa małe obrazy namalowane przez utalentowaną artystycznie małżonkę Kornickiego. W nieco ponad rok później, 27 sierpnia 1998 r., stałem na stacji warszawskiego metra (Pole Mokotowskie), na której odsłonięto pamiątkową planszę poświęconą polskim uczestnikom bitwy o Anglię. Właśnie odbywał się Światowy Zjazd Lotników Polskich, a jednym ze spotkanych weteranów był Franciszek Kornicki, z którym nawet udało mi się zamienić kilka słów. Nazajutrz spotkaliśmy się pod pomnikiem Lotnika. Pośród kilku setek uczestników zjazdu akurat przypadkowo wpadłem właśnie na niego. Popatrzył, poznał i lekko zaskoczony powiedział po prostu: Dzień dobry. Nie wiedziałem, że to początek różnych spotkań, mających odbywać się przez wiele lat.
Lata wojny
Tuż przed wojną skończył Szkołę Orląt w Dęblinie i zawsze był dumny ze swojego XII rocznika. Jak podkreślał, ostatniego szkolącego się trzy lata. Kolejny – trzynasty – był już z uwagi na wydarzenia polityczne przyspieszony (kurs skrócono do niepełnych dwóch lat). Choć miał bardzo dobrą lokatę, trafił do eskadry kresowego pułku, do tego latającej na PZL P.7a. Przez swój wyczyn z września; gdy samolot wymknął mu się z rąk; a potem, gdy ktoś skradł mu podczas postoju RWD 8, nieco popsuł sobie reputację. By latać bojowo na myśliwcach podczas kampanii francuskiej, zabrakło czasu. Potem był nieco pechowy przydział do formowanego 307. Dywizjonu, który zabrał dwa tygodnie i stąd pan Franciszek nie został uczestnikiem bitwy o Anglię. Nie będzie jednak przesadą stwierdzenie, że był ostatnim, który spełniał niemal wszystkie kryteria: służył w czasie bitwy w bojowym dywizjonie (do tego w 303.), latał na Hurricane’ach i przygotowywał się do zadań w powietrzu. Zabrakło jednego lotu operacyjnego. Gdyby wtedy było wiadomo, że historycy uznają 31 października 1940 roku za koniec bitwy, na pewno kilku naszych pilotów wysłano by na zadania bojowe – więcej polskich uczestników bitwy o Anglię miała znaczenie propagandowe. A tak po prostu zadziałał los.
W sławnym dywizjonie Kornicki latał dość krótko; pod koniec stycznia 1941 roku znalazł się w składzie powstającej nowej jednostki z numerem 315. Służył w niej ponad dwa lata, od kwietnia 1942 roku został dowódcą eskadry, jak wspominał: Nieoczekiwanie dla mnie, choć było kilku kolegów, którym się to stanowisko należało bardziej. Rywalizował z Włodzimierzem Miksą, który od czerwca 1942 r. dowodził eskadrą B. Dowódca dyonu, S/Ldr Tadeusz Sawicz, stawiał go jednak wyżej niż Miksę, co wywoływało irytację tego ostatniego; w końcu razem z Sawiczem latali w 1. Pułku w Warszawie. Ale, jak usłyszałem od małżonki pana Tadeusza: Na Kornickim można było polegać, a Miksa był łobuzem. Mimo to, a może właśnie dlatego, obaj darzyli się szacunkiem i podtrzymali kontakt przez powojenne pół wieku.
W lutym 1943 roku Kornicki został pierwszym ze swojego rocznika dęblińskiej SPL dowódcą dywizjonu – krakowskiego 308. Po sprawdzeniu pilotów, uważał, że 315. latał lepiej i postanowił podciągnąć poziom jednostki; nic jednak z tego nie wyszło. Po dwóch tygodniach, z uwagi na kłopoty ze zdrowiem, opuścił Krakowiaków i już nigdy do nich nie wrócił. Po wyjściu ze szpitala i krótkim odpoczynku otrzymał rozkaz objęcia dowództwa nowego dywizjonu, czyli wileńskiego 317., który przejął z początkiem maja 1943 roku z rąk F/Lt Zbigniewa Wróblewskiego.
Wielu jego kolegów niczym innym prócz latania, samolotów, samochodów, zabawy i kobiet specjalnie się nie interesowało. Pan Franciszek jednak to co innego. Lubił oczywiście to samo, ale też stale się dokształcał, wiedząc, że ze swoim pochodzeniem ma do nadrobienia wiele braków. W Anglii, biorąc przykład ze swojego dowódcy w 315. Dywizjonie, S/Ldr Władysława Szczęśniewskiego, czytał książki i czasopisma, słuchał muzyki, oglądał filmy, bywał na koncertach i w teatrze.
Choć asem nie był, latał dobrze i sprawnie dowodził jednostką (za co otrzymał Srebrny Krzyż Virtuti Militari), a 317. pod kierunkiem Kornickiego oraz pilotów dowodzących eskadrami (Wróblewski, Radomski, Janicki, Drobiński) w dość jałowym okresie wojny na Zachodzie, stacjonując wiosną i latem 1943 r. w zachodniej Anglii, a blisko Londynu dopiero jesienią; zdołał za cenę pięciu zabitych pilotów i dwóch w niewoli, zgłosić zestrzelenie 11 niemieckich maszyn, co było wynikiem lepszym od 306, 308. i 315., słabszym zaś od 303., 316. operujących na Spitfire’ach IX, oraz sąsiedniego dyonu III Skrzydła – 302. (który w tym samym czasie zgłaszał 14 zestrzeleń, tracąc pilota zabitego w wypadku i drugiego, który dostał się do niewoli).
Pełna wersja artykułu w magazynie Lotnictwo 3/2018