„Plan Z i jego realizacja”


Norbert Bączyk


 

 

 

 


„Plan Z i jego realizacja”

 

– inne spojrzenie

 

 

 

Doświadczenia kilku dni wojny z armią niemiecką i jej jednostkami pancernymi wykazały w wielu wypadkach skandaliczną wprost nieudolność, brak zdecydowania, odwagi, uporu i pomysłowości przy zwalczaniu czołgów i samochodów pancernych przeciwnika.

Sztab Naczelnego Wodza 9 września 1939



 

Uderzenie Armii Czerwonej nie miało – w wymiarze operacyjnym – już większego znaczenia dla przebiegu kampanii 1939 roku. Wojsko Polskie zostało bowiem – znów, w wymiarze strategiczno-operacyjnym – pokonane wcześniej, w pierwszy dwóch tygodniach walki i wkroczenie do wschodnich województw Rzeczypospolitej wojsk RKKA jedynie przyspieszyło nieuchronną klęskę. Wedle zamysłu polskiego Naczelnego Wodza większość z nie zajętych jeszcze 16 września przez Wehrmacht ziem miała mu zostać oddana bez walki. Marszałek Edward Śmigły-Rydz łudził się jeszcze możliwością stawiania oporu w pozbawionym zaplecza, systemu logistycznego i poparcia miejscowej ludności „przyczółku rumuńskim”. Jednak ewentualna ofensywa sprzymierzonych na froncie zachodnim i brak wrogich działań ze strony ZSRR nie mogły uchronić od militarnej katastrofy państwa, które nie było przygotowane do nowoczesnej wojny totalnej.

Polska koncepcja rozegrania kampanii przeciw Niemcom okazała się w praktyce września 1939 roku koncepcją fatalną. Dlaczego tak się stało? Głównym powodem nie była przewaga liczebna Wehrmachtu, choć to czynnik o znaczeniu ogromnym, lecz jego przewaga technologiczna i doktrynalna nad Wojskiem Polskim. Edward Śmigły-Rydz nie nadawał się na Naczelnego Wodza. Można jeszcze zrozumieć, że nie docenił znaczenia rozwoju nowoczesnych środków walki z lat 30. XX wieku, takich jak wojska zmechanizowane i lotnictwo. Można, gdyż przed kampanią 1939 roku takich kampanii jako tamta w pamiętnym wrześniu, wcześniej nie było. To, że Śmigły-Rydz nie doceniał możliwości wojsk pancernych w wymiarze operacyjnym, przyznał sam na wygnaniu w Rumunii. Miał prawo do błędu – przesyłane na jego biurko raporty i analizy przyszłego konfliktu, dziś do których i my możemy zajrzeć w rembertowskim Centralnym Archiwum Wojskowym, wprowadzały go w błąd, minimalizowały zagrożenia, przeceniały siły własne, grzeszyły brakiem głębokiej analizy. Tak jak sławne studium gen. Kutrzeby i ppłk. Mossora z przełomu 1937/1938 – prezentujące trafne spostrzeżenia i nie wiedzieć czemu wyciągające z nich skrajnie fałszywe wnioski. Albo liczne ćwiczenia na szczeblu taktycznym i częściowo operacyjnym, w których „czerwoni” – a zatem Niemcy – atakują „niebieskich”, znów nie wiedzieć czemu, znacznie mniejszymi siłami niż mogliby to uczynić w rzeczywistości. I tylko z jednego kierunku. I na dość ograniczoną głębokość. Tu Śmigły miał prawo do błędu i jest częściowo usprawiedliwiony – nie przewidział w wymiarze operacyjnym czym w nowoczesnej wojnie będą wojska zmechanizowane dysponujące swobodą manewru, ale przynajmniej zarządził modernizację wojsk własnych w zakresie obrony przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Nie lekceważył faktu istnienia wroga, raczej nie doceniał jego możliwości. I przeceniał własne. Z drugiej strony nakazując pojedynczym dywizjom bronić szerokich na 40-50 km odcinków, mógł oczekiwać tylko najgorszego.

Dlatego dla braku wyobraźni operacyjnej Śmigłego-Rydza – gdy śledzi się jego dyspozycje i rozkazy oraz rozmowy z dowódcami armii polowych w tragicznym wrześniu 1939 roku – nie sposób znaleźć obrony. Tak jak i dla chwiejnego charakteru Naczelnego Wodza, najpierw będącego pod silnym wpływem przedwojennych koncepcji prowadzenia wojny przygotowanych w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych i Sztabie Głównym, a zaraz potem, gdy okazały się groźną utopią, szukającego ratunku w różnych koncepcjach towarzyszących mu oficerów, przy tym wielokrotnie zmieniając rozkazy i w sposób skandaliczny ingerując w kompetencje dowódców polowych, aż wreszcie ostatnią nadzieję pokładając w pozycji na granicy z Rumunią. Za późno. Rozmieszczenie wojsk z dniem 1 września 1939 roku miało charakter samobójczy. Potem nic już nie można było zrobić, aby zapobiec klęsce. Być może gdyby nie uderzenie na polskie zaplecze Armii Czerwonej (a raczej resztki tegoż zaplecza – 16 września sześć na dziesięć polskich okręgów wojskowych było już w rękach niemieckich lub było właśnie zajmowane przez Wehrmacht; żadna z wielkich polskich składnic materiałowych – Warszawa, Dęblin, Góry, Regny – nie leżała na wschód od Bugu, a zdołano je opróżnić tylko w niewielkim zakresie), polski opór trwałby kilkanaście dni dłużej. To jednak tylko założenie czysto teoretyczne, nie do udowodnienia i nie do obalenia. Bo gdyby faktycznie armia francuska, nie mająca zresztą szans na wywalczenie przewagi w powietrzu w starciu z Luftwaffe i nie mogąca liczyć na szybką pomoc brytyjską, wbrew przyjętym jeszcze przed wojnom planom strategicznym, rozpoczęła jednak wielką ofensywę na froncie zachodnim, Niemcy samodzielnie uczyniliby wszystko co w ich mocy, aby jak najszybciej skończyć z resztkami Wojska Polskiego, uwalniając się od zmory wojny na dwa fronty.

Nie jest do końca prawdą, że plan „Z” został opracowany dopiero w ostatnich miesiącach przed wojną i dlatego miał określone mankamenty. Sam szczegółowy plan dyslokacji i transportów wojsk w ramach rozwinięcia sił powstał rzeczywiście późno, ale koncepcja strategiczna i operacyjna rozegrania wojny z Niemcami na zasadach początkowych takich jakie zaistniały 1 września 1939 roku, była znacznie starsza. Powstała w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych oraz Sztabie Głównym już w latach 1935/1936. Ogromnie destrukcyjny wpływ na myślenie o przyszłym konflikcie z zachodnim sąsiadem wywarły takie opracowania jak „Studium Niemcy” z 1936 roku czy wspomniane już tu „Studium nad możliwościami wojennymi Niemiec i Polski” z 1938 roku. Legły one u podstaw fatalnego planu operacyjnego, w którym zupełnie fałszywie przewidziano tempo i skalę działań w przyszłej wojnie. Myślą przewodnią owych koncepcji była wojna manewrowa oparta na działających w pewnej niezależności od siebie armiach polowych i grupach operacyjnych, ochraniających „tułów strategiczny kraju” rozumiany jako obszar w widłach Warty na zachodzie i Wisły na północy, południu i wschodzie. Niemiecki marszałek polny Erich von Manstein w swych „uwagach do polskiego planu operacyjnego” określił to ironicznie jako próba „osłony wszystkiego”. Wstępna części kampanii miała zostać rozegrana na zachód od Wisły, a armie polowe winny bronić obszaru zamieszkanego przez rdzenną ludność polską przynajmniej do czasu ukończenia pełnej mobilizacji i wywiezienia zapasów wojennych na wschód, a przy sprzyjających okolicznościach utrzymać go maksymalnie długo, zapewniając funkcjonowanie tamtejszego przemysłu zbrojeniowego. Przewidywano działania opóźniające na wstępnej linii obrony i stopniowy odwrót na główną linię oporu w połączeniu z wykonywaniem przeciwuderzeń odwodami Naczelnego Wodza. Te działania miały trwać nawet kilka tygodni. Dlatego dążono do zebrania jeszcze przed wybuchem wojny całej niemal armii na zachodnim brzegu Wisły, tak aby ewentualne zniszczenie przepraw na rzece nie sparaliżowało rozwinięcia sił. Wszystkie polskie koncepcje z lat 1936-1938 miały przy tym niebezpieczną tendencję do przesuwania punktu ciężkości działań ku północno-zachodnim obszarom kraju, Wielkopolsce i Kujawom. Wynikało to z przekonania, że główna oś natarcia niemieckiego wyjdzie ku Warszawie z obszaru Pomorza Zachodniego. Zajęcie przez Niemców Czech wymusiło wprawdzie pewną modyfikację tego założenia i uznania obszaru Śląska (dopiero jednak w 1939 roku!) za potencjalny obszar głównej koncentracji Wehrmachtu uderzającego na Warszawę, niemniej nie zmieniło kluczowych koncepcji co do zasady prowadzenia pierwszej fazy wojny. Jak wyłożył to Śmigły: broniąc pewnych koniecznych dla prowadzenia wojny obszarów, wykorzystując nadarzające się sposobności do przeciwuderzeń odwodami – nie dać się rozbić przed rozpoczęciem działań sprzymierzonych na zachodzie. To była groźna utopia, dzięki której Niemcy zniszczyli główną masę Wojska Polskiego (Armie „Pomorze”, „Poznań”, „Łódź”, „Prusy” i częściowo „Modlin”) na zachód od Wisły lub nad samą Wisłą, w Warszawie i Modlinie.

Na polskim planie operacyjnym zaważyło myślenie życzeniowe i brak wyobraźni operacyjnej najwyższych czynników decyzyjnych w Wojsku Polskim – Śmigły-Rydz miał świadomość, że ogólna niemiecka przewaga doprowadzić może ostatecznie do całkowitej klęski militarnej, różnice potencjałów były przecież gigantyczne i raporty na ten temat spływały do Warszawy od 1936 roku, niemniej uważał, że klęska taka przyjść może dopiero po wielu tygodniach zaciętych zmagań. Polska – dzięki udziałowi w koalicji antyniemieckiej – miała później odzyskać wolność dzięki zwycięstwu sprzymierzonych (Francji, Wielkiej Brytanii i być może Stanów Zjednoczonych) i powetować swe straty w nowym traktacie pokojowym. W wersji skrajnie optymistycznej odepchnięte na wschód własne armie nie zostałyby zupełnie zniszczone i po odejściu głównych sił niemieckich na załamujący się front zachodni, nacisk Wehrmachtu zelżałby na tyle, że powstałby stabilny front polski, a być może nawet została wyprowadzona własna kontrofensywa. Planowanie na takim poziomie określić można tylko jako utopistyczne. Podobnie oczekiwanie możliwości stawiania długiego oporu na zachód od Wisły świadczyło o przeszacowaniu sił własnych i lekceważeniu możliwości przeciwnika. Śmigły-Rydz wielokrotnie powtarzał swym dowódcom armii polowych, że najważniejszym ich zadaniem jest nie dopuścić do rozczłonkowania i rozbicia wojsk własnych, nawet kosztem oddania terenu. Armia „w istnieniu” miała być bowiem najważniejszym polskim atutem po rozpoczęciu działań przez sprzymierzonych. Następnie jednak Naczelny Wódz wydał serię dyspozycji, które uniemożliwiały realizację jego kluczowego zamierzenia (!). Właściwie wszystkie armie polowe dostały do obrony odcinki ponad swoje siły, co ułatwiało nieprzyjacielowi ich szybkie pobicie, a także oskrzydlenie.

 

 

Pełna wersja artykułu w magazynie TW Historia 6/2012

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter