Die Panzerfaust – z pięściami na czołgi

 


Leszek Erenfeicht


 

 

 

Die Panzerfaust

 

– z pięściami na czołgi

 



Od lipca roku 1916, gdy po raz pierwszy żołnierze zaznali przerażającego ataku ruchomych gąsienicowych bunkrów naszpikowanych działami i bronią maszynową, okrzyk „Czołgi!” budził grozę wśród piechurów każdej armii. Przez długie lata jedynym skutecznym remedium na broń pancerną przeciwnika była artyleria – dopiero w drugiej połowie II wojny światowej pojawiły się indywidualne granatniki przeciwpancerne. Z pojawieniem Panzerfaustów niemiecka piechota zyskała możliwość skutecznego zwalczania czołgów.



 

 


Od zarania dziejów trwa, jak to ujmowano w początkach XX stulecia, wyścig strzały i pancerza – jeden człowiek wymyśla wciąż skuteczniejsze pociski, a drugi coraz bardziej odporne środki ochrony przed nimi. Broń pancerna w takiej czy innej postaci towarzyszy ludziom od wieków: bo czymże jak nie pojazdami bojowymi były słonie Hannibala, czy najeżone piszczałami i okute żelazem wozy husyckich taborytów? Jej pojawienie się w czasie I wojny światowej było logiczną konsekwencją rozwoju techniki – tak samo jak powstanie wyspecjalizowanych środków obrony przeciwpancernej. Najskuteczniejszym orężem przeciw broni pancernej była, jest i jeszcze chyba przez jakiś czas pozostanie artyleria: kiedyś lufowa, a dziś głównie rakietowa, w postaci przeciwpancernych pocisków kierowanych. Działa i wyrzutnie rakietowe jednak nie zawsze i nie wszędzie mogą towarzyszyć piechocie, która najbardziej jest narażona na ataki czołgów, toteż od chwili pojawienia się wozów pancernych datuje się rozwój indywidualnych środków obrony przeciwpancernej. Początkowo, gdy „tanki” ledwie się czołgały – stąd ich polska nazwa – po polach i opancerzone były mizernie, chroniąc załogę jedynie przed odłamkami, do ich zwalczania wystarczały zwykłe karabiny i karabiny maszynowe strzelające amunicją przeciwpancerną. Miała ona pociski z twardym, hartowanym stalowym rdzeniem, który zwiększał zdolności przebijania pancerza w porównaniu ze zwykłymi pociskami z miękkim rdzeniem, przeznaczonymi do zwalczania siły żywej przeciwnika. Po pierwszych doświadczeniach pancerz jednak pogrubiono i karabinowy pocisk przestał wystarczać. W ostatnim roku wojny Niemcy wprowadzili do uzbrojenia specjalny nabój przeciwpancerny 13 mm x 92SR i jednostrzałowy karabin przeciwpancerny Tank-Gewehr, w zasadzie Mauser Gew 98 w skali 3:1, z dodanym chwytem pistoletowym i dwójnogiem. Przed końcem wojny wypróbowano jeszcze jego pięciostrzałowy wariant powtarzalny i pierwszy wielkokalibrowy karabin maszynowy TuF-MG, stanowiący podobnie powiększoną wersję MG 08/15. Te dwie konstrukcje wyznaczyły trendy rozwojowe broni przeciwpancernej piechoty na całe 20-lecie międzywojenne: składały się na nie głównie karabiny przeciwpancerne i wukaemy, wówczas zwane „najcięższymi karabinami maszynowymi” i sięgające kalibrem do 20 mm – dziś to już kaliber czysto artyleryjski. Rozpowszechnienie i rozwój techniczny czołgów, które w końcu lat 30. z niezgrabnych, nieruchawych pudeł wyrosły na zwinne, szybkie i mimo to coraz lepiej opancerzone maszyny bojowe, spowodował kryzys w obronie przeciwpancernej piechoty – strzelecka broń przeciwpancerna z pociskiem działającym tylko energią kinetyczną już nie wystarczała do ich zwalczania.

Trochę fizyki na początek
Skoro energia kinetyczna pocisku, który żołnierz mógł samodzielnie wystrzelić z broni będącej w uzbrojeniu drużyny przestała wystarczać, trzeba było wymyślić inne sposoby dostarczenia do pancerza porcji energii niezbędnej, by go przebić. Naturalnym wyborem były środki wybuchowe, ale problem stanowiło ich umieszczenie w pobliżu pancerza, układu jezdnego i napędowego czołgu: tam, gdzie mogły działać najskuteczniej. Powstały pierwsze miny przeciwpancerne, wybuchające pod naciskiem kół czołgu. Te były skuteczne, ale mało ekonomiczne: wymagały dużych, kilkukilogramowych ładunków wybuchowych i stawiania wielkich, bardzo drogich i całkowicie statycznych zapór minowych w nadziei, że czołg wjedzie na zakopaną tam minę. Takie zapory stawiali saperzy, więc piechota znów nie miała z nich wiele pożytku bez pomocy z zewnątrz. Przez pewien czas skutecznie wykorzystywano do zwalczania czołgów jego innego wroga: ogień. Butelki z mieszankami zapalającymi stosowano już w czasie I wojny światowej do atakowania celów umocnionych, w tym pojazdów pancernych. Potem przyćmiły je karabiny przeciwpancerne, ale w czasie wojny domowej w Hiszpanii butelki zapalające powróciły. Ich godziną sławy stała się rozpoczęta w 1939 roku Wojna Zimowa w Finlandii, gdy Finowie wymyślili im nazwę „koktajl dla Mołotowa” – skróconą w relacjach prasowych do „koktajlu Mołotowa” i używaną do dziś. Mniej więcej w tym okresie rozpoczęły się próby wojskowego użycia innego zjawiska fizycznego związanego z użyciem materiałów wybuchowych – efektu Monroe, czyli efektu kumulacyjnego. Pierwszy zasadę jego działania odkrył w roku 1883 Niemiec Max Foerster, pięć lat później do identycznych wniosków (ale samodzielnie) doszedł amerykański inżynier naftowy Charles Monroe. Nadal jednak rycie podłoża w wyniku miejscowego zogniskowania działania strumienia gazów powstających przy detonacji wydrążonego ładunku wybuchowego stanowiło jedynie ciekawostkę i służyło zabawie w umieszczanie napisów na twardych powierzchniach. W 1911 roku kolejny Niemiec, Helmut Neumann, opatentował ten proces, nadal jednak nie wiążąc specyficznego zachowania wydrążonych ładunków wybuchowych z przebijaniem pancerzy. Na 20 lat sprawa poszła w zapomnienie, ale w latach 30. w Szwajcarii, w zagranicznych filiach niemieckich koncernów zbrojeniowych zaczęto prace nad praktycznym zastosowaniem ładunków wykorzystujących „efekt Neumanna”. W dużym uproszczeniu działanie ładunku kumulacyjnego polega na tym, że w chwili detonacji w wydrążeniu (zagłębieniu w czołowej powierzchni materiału wybuchowego) ogniskuje się strumień gazów, który zamiast działać na całą powierzchnię pancerza, jak przy normalnym wybuchu kontaktowym, uderza znacznie silniej w tym jednym punkcie. Energia strumienia jest tak wielka, że płyta pancerna uplastycznia się w tym miejscu i jeśli nie jest dość gruba, strumień gazów wybija w nim otwór. Wybija czy raczej drąży – a nie przepala, jak sądzi większość obserwatorów działania ładunków kumulacyjnych. Wprawdzie detonacja jest widowiskowa i ognista, ale powstający w jej wyniku strumień kumulacyjny działa przede wszystkim olbrzymim ciśnieniem, wynikającym z gęstości sięgającej miliona kilogramów na centymetr kwadratowy przekroju poprzecznego. Działanie strumienia można wzmocnić, wykładając wewnętrzną powierzchnię wydrążenia w ładunku wkładką kumulacyjną – metalowym (najczęściej miedzianym) stożkiem. Resztki zapadającej się po uderzeniu fali wybuchowej wkładki tworzą hiperprędki (nawet do 8-9 km/s) wydłużony strumień cząstek metalu, które pod wpływem olbrzymiego ciśnienia drążą otwór w pancerzu. Im bardziej prostopadle uderza strumień, tym głębiej wnika, i tym grubszy pancerz jest zdolny przebić. Wraz z zagłębianiem się strumień traci stopniowo energię. Od tego, ile jej pozostanie po przebiciu zależy skuteczność działania na trafiony pojazd. U wylotu kanału drążonego w pancerzu tworzą się bańki stali, które w momencie przebicia pękają, zamieniając się w grad małych, bardzo ostrych odłamków, rażących załogę i przedmioty umieszczone za pancerzem. Jeśli pancerz był nie dość gruby, by wyhamować energię strumienia drążącego, to rów nież jego cząstki będą nadal działać wewnątrz, dodając kolejny snop rozpalonych odłamków o prędkości lotu przekraczającej 2,5 km/s. Świat poznał efekty tych prac 11 maja 1940 roku, gdy niemieccy spadochroniarze zaatakowali i dzięki zniszczeniu ładunkami kumulacyjnymi kopuł bojowych opanowali belgijską twierdzę Eben-Emael, broniącą przepraw przez Mozę. Czołgom, które w tym czasie stały się już właściwie niewrażliwe na ostrzał z karabinów przeciwpancernych wyrósł nowy, śmiertelnie groźny przeciwnik.

 

 

Pełna wersja artykułu w magazynie Strzał 10/2010

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter