Operacja „Anakonda” (cz. II )

 


Michał Fiszer, Jerzy Gruszczyński


 

 

 

Operacja „Anakonda”

 

(cz. II )

 

 

 

2 marca 2002 roku rozpoczęła się bitwa o Dolinę Shah-e-Kot, pierwsze większe starcie wojsk amerykańskich w Afganistanie. Bitwa ta była istną komedią omyłek, w której najsilniejsza armia świata nie szczególnie się popisała. Nie chodzi tu o oficerów i żołnierzy, którzy w zaistniałej sytuacji wykazali się kunsztem i profesjonalizmem. Jednak wpadki wynikające z ingerencji najwyższego kierownictwa sił zbrojnych i narzuconej siłom zbrojnym złej organizacji dowodzenia, są ewidentne i nie do ukrycia.

 
 
 

Przypomnieć należy, że do operacji „Anakonda” – zgodnie z wolą polityków – wyznaczono przede wszystkim samych Afgańczyków, z lojalnej wobec wojsk koalicji Afgańskiej Milicji, zwanej z angielskiego AMF – Afghan Militia Force. Siły AMF wsparte przez żołnierzy sił specjalnych z dwóch grup specjalnych, ODA-594 i ODA-372 (wchodzących w skład Task Force Dagger), miały wedrzeć się do Doliny Shah-e-Kot od północnego zachodu i od południowego zachodu, wypierając talibów i wojowników Al-Kaidy na wschód, w kierunku Pakistanu. Tutaj uciekinierzy mieli się nadziać na silną blokadę w postaci dwóch batalionowych grup bojowych przetransportowanych w rejon działania śmigłowcami - 2-187. batalion powietrzno-szturmowy ze 101. Dywizji Powietrzno-Szturmowej dowodzony przez ppłk. Charlesa Preyslera oraz na południe od niego 1-87. batalion piechoty górskiej z 10. Dywizji Górskiej dowodzony przez ppłk. Paula LaCamerę. Rozpoznanie w dolinie zapewniały trzy niewielkie zespoły sił specjalnych, India i Juliet z Delta Force oraz Mako 31 z Navy SEAL, ulokowane na grzbietach górskich po północnej, wschodniej i południowej stronie doliny. Słabym punktem tego planu było to, że siły atakujące były znacznie słabsze, niż siły blokujące, ale na wyznaczenie Afgańczykom decydującego zadania w operacji „Anakonda” nalegał osobiście sam sekretarz obrony, Donnald Rumsfeld. Znów w skutek decyzji politycznych, które ograniczały nie tylko ilość wojsk amerykańskich stacjonujących w rejonie, ale także zabraniających użycia artylerii polowej w działaniach w Afganistanie, wsparcie ogniowe wojsk było bardzo ograniczone. Donnald Rumsfeld uważał, że generałowie to „betonowe umysły” nie potrafiące przestawić się na nowoczesne myślenie kategoriami współczesnego konfliktu asymetrycznego. Szczególnie żądania generalicji, by do Afganistanu trafiły choć szczątkowe oddziały artylerii polowej wspierającej działania wojsk, uważał on za idiotyczne. W razie potrzeby odpowiedniego wsparcia miało udzielić lotnictwo, które chirurgicznymi atakami miało likwidować te nieliczne cele, jakie wymagałyby potężniejszego uderzenia. Według Rumsfelda artyleria to z założenia broń do niszczenia celów powierzchniowych, w żadnym razie nienadająca się do „chirurgicznych cięć”, w warunkach konfliktu o małej intensywności. Nie chciał on przyjąć do wiadomości, że środek ogniowy będący w bezpośrednim podporządkowaniu dowódcy lądowego, który mógł natychmiast otworzyć ogień na żądanie z pola walki, niezależnie od pogody i pory doby, jaki mógłby wspierać wojska przez dłuższy czas, bez ograniczeń „on station time” (czasu nad celem), jest po prostu niezbędny W rezultacie jedynym wsparciem ogniowym wojsk amerykańskich w operacji „Anakonda” było kilkanaście moździerzy oraz zaledwie osiem śmigłowców AH-64 Apache, wybłaganych wręcz przez dowództwo US Army na przemądrzałym cywilnym kierownictwie resortu obrony.

 

Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 5/2009

Wróć

Koszyk
Facebook
Tweety uytkownika @NTWojskowa Twitter