Nieznane obiekty Wojska Polskiego 1945–1990. Polskie ukrycia dla stacji radiolokacyjnych
Tomasz Szulc
Truizmem jest stwierdzenie, że radar to oczy armii. Ten z walczących, który wcześniej spostrzega przeciwnika, zawsze zyskuje przewagę, gdyż ma czas na wypracowanie optymalnej decyzji. Zignorowali ten fakt Niemcy w lecie 1940 r. i nie skoncentrowali wysiłku na zniszczeniu brytyjskich radarów, choć wiedzieli o ich istnieniu. Tymczasem bez nich Brytyjczycy nie byliby w stanie racjonalnie wykorzystywać swych myśliwców i bitwa o Wielką Brytanię skończyłaby się zwycięstwem Luftwaffe. Z czasem świadomość ważności radarów stała się powszechna i obecnie są one priorytetowym celem wszystkich działań zaczepnych. Pierwszym konfliktem, w którym strona atakująca sprawnie zlikwidowała sieć radiolokacyjną przeciwnika była wojna sześciodniowa 1967 r. Także tocząca się równolegle wojna wietnamska potwierdzała znaczenie radarów i ich zwalczania.
Cały świat uważnie śledził przebieg tych konfliktów, a wojskowi starali się wysnuć z nich jak najdalej idące wnioski. Także w Polsce podejmowano podobne kroki, wykorzystując między innymi informacje przekazywane przez lidera Układu Warszawskiego, czyli ZSRR. Podejmowano też szereg decyzji praktycznych: jeszcze dalej posunięto proces rozśrodkowania sił i środków (wcześniej wymusiła to wizja ataków jądrowych na obszary koncentracji wojsk), kluczowe obiekty zaczęto przenosić do podziemnych schronów, na lotniskach budowano wzmocnione ukrycia dla samolotów (schronohangary), rozwijano sieć lotnisk polowych (głównie DOL) i zapasowych…
Jednym z najtrudniejszych zagadnień było zwiększenie żywotności środków radiolokacyjnych. Zaplanowano szybki manewr stacjami radiolokacyjnymi, przygotowywano dla nich liczne stanowiska zapasowe, a dla uniknięcia „dekapitującego” pierwszego uderzenia, pozycje kompanii radiotechnicznych zaczęto rozbudowywać fortyfikacyjnie, budując podziemne punkty dowodzenia i ukrywając furgony z aparaturą we wzmocnionych boksach-garażach. Nie były one w stanie wytrzymać bezpośredniego trafienia bombami penetrującymi, czy głowicami rakiet balistycznych, ale było wiadomo, że typową bronią używaną do niszczenia delikatnej aparatury radiolokacyjnej są bomby kasetowe i odłamkowe, często detonowane nad ziemią dla zwiększenia pola rażenia relatywnie lekkimi, ale licznymi odłamkami. A przed takim zagrożeniem budowane obiekty chroniły w wystarczającym stopniu.
Główny problem stanowiły jednak anteny radiolokatorów, które dla prawidłowego działania musiały być umieszczane na otwartej przestrzeni, najlepiej na wzgórzach, skąd same dobrze „widziały”, ale też były doskonale widoczne dla przeciwnika. Po rozważeniu szeregu mniej lub bardziej egzotycznych opcji uznano, że najlepszym i najbardziej realnym sposobem ochrony będzie ukrywanie kabin z antenami w specjalnych schronach. Wystąpiła przy tym fundamentalna sprzeczność: antena ukryta w schronie nie działa, a wiec nie można jej prewencyjnie schować, gdyż skutek będzie bliski jej zniszczeniu – wojska własne przestaną widzieć nieprzyjaciela. Radar musiał więc pracować jak najdłużej i ukrywać się „w ostatniej chwili” przed atakiem.
W Polsce, nie czekając na odgórne decyzje z dowództwa Układu Warszawskiego, przystąpiono do prac nad takimi schronami. Ostatecznie postanowiono wypróbować dwa rozwiązania. Pierwsze „podpatrzono” w Wietnamie. Tam Amerykanie zaczęli stosować rakiety AGM-45 Shrike, naprowadzające się na źródła promieniowania mikrofalowego, czyli pracujące radary. Wietnamczycy, zorientowawszy się w sytuacji, zaczęli wyłączać stacje na krótko przed atakiem, co dezorientowało rakiety. Amerykanie odpowiedzieli na to wprowadzeniem pamięci do programu rakiet, dzięki której w przypadku utraty sygnału rakieta kontynuowała lot w stronę ostatniej pozycji jego źródła. Wietnamczycy odpowiedzieli na to w dość prosty sposób: gdy stacja, umieszczona na stromym nasypie, przestawała promieniować, natychmiast ściągał ją z nasypu za pomocą liny samochód ciężarowy. Kabina antenowa umieszczona na kołowym podwoziu była hamowana przez bele trzciny lub bambusów, co jednak nie zawsze gwarantowało pełne bezpieczeństwo anten.
Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 1/2018