Miotacz ognia LPO-50


Tomasz Szulc


 

 

 

 

Miotacz ognia LPO-50

 

 

 

Miotacze ognia są bronią powszechnie znaną, zwłaszcza dzięki jej renesansowi w okresie II wojny światowej, ale – paradoksalnie – w Wojsku Polskim nigdy nie były masowo rozpowszechnione. Jako broń niebezpieczna także dla operatora, w okresie pokoju nie znajdowały się w szerszym użyciu. Po 1945 roku w polskiej armii funkcjonowało niewiele ich modeli. Najdłużej w uzbrojeniu znajdował się miotacz ognia LPO-50.

 

 

Miotacze ognia były znane już w starożytności; pierwsze pisane informacje na ten temat dotyczą oblężenia miasta Delion w 424 r. p.n.e., podczas II wojny peloponeskiej. Bodaj najsławniejszą ich odmianą był „ogień grecki”, używany przez Bizantyjczyków. Dzięki niemu zwyciężyli m.in. w wielkiej bitwie morskiej z Arabami pod Konstantynopolem w 678 roku. Później zostały w Europie zapomniane – aż do początku XX wieku. Pierwsze udane eksperymenty z nowożytnymi miotaczami miały miejsce w latach 1907-12 w twierdzy Poznań, a ich konstruktorem i orędownikiem był dowódca kompanii saperów Reddemann. Pierwsze zastosowanie bojowe nastąpiło 26 lutego 1915 roku w walkach o Malancourt we Francji. Pod koniec wojny w niemieckim pułku saperów gwardii było 12 kompanii, dysponujących łącznie prawie 500 miotaczami ognia.

W okresie międzywojennym Wojsko Polskie dysponowało sporą liczbą plecakowych miotaczy (wg niektórych źródeł ok. 400 szt., większość produkcji krajowej – Zielińskiego i Sendera), ale w planach mobilizacyjnych było wystawienie tylko 9 plutonów po 8 miotaczy, których jednak nie zdołano zorganizować w czasie kampanii wrześniowej. W maju 1944 roku sformowano batalion chemiczny w strukturze 1. Armii WP z 59 plecakowymi miotaczami ROKS-3 i 500 fugasami ogniowymi FOG-2 (rodzaj min, wyrzucających mieszankę zapalającą). Pododdział nigdy nie osiągnął planowanego etatu, który w Armii Czerwonej wynosił 120 miotaczy plecakowych. Batalion z powodzeniem walczył na Wale Pomorskim i w Kołobrzegu. W 1945 roku 2. pomorski samodzielny batalion miotaczy ognia miał tylko 26 miotaczy plecakowych, ale w 1953 roku ich liczba wynosiła już 138. W połowie lat 50. XX wieku wprowadzono nowe miotacze plecakowe LPO-50 (Liegkij Piechotnyj Ogniemiet obrazca 1950 goda – lekki miotacz ognia piechoty wz. 1950) i ciężkie miotacze piechoty TPO (odpowiednik karabinu maszynowego Maksim – trzy zbiorniki na dwukołowej lawecie, ciągniętej przez obsługę). Tych pierwszych było w 1957 roku w batalionie 82, a drugich – 41. W 1958 roku TPO przesunięto do zapasu mobilizacyjnego i jedynymi miotaczami ognia w Wojsku Polskim pozostały (na ponad ćwierć wieku) LPO-50. W latach 80. XX wieku stanowiły one uzbrojenie sześciu plutonów – czterech w batalionach obrony przeciwchemicznej, jednego w 6. Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej i jednego w 7. Dywizji Obrony Wybrzeża.

Niewielka liczebność pododdziałów miotaczy ognia była zapewne podyktowana dość niejednoznaczną oceną ich przydatności. Zwracano uwagę na małą donośność i niewielką celność. Przyjmowano, że ich głównym zastosowaniem powinno być przede wszystkim zwalczanie umocnionych punktów oporu. W działaniach defensywnych za skuteczniejsze uznawano fugasy ogniowe, a w manewrowych działaniach zaczepnych brakowało czasu na przerzucanie miotaczy tam, gdzie akurat mogłyby być potrzebne.

Większą mobilność rokowały wozy bojowe uzbrojone w miotacze ognia – ale z zakupu OT-55, czyli czołgów T-55, w których zamiast sprzężonego z armatą karabinu maszynowego zamontowano miotacz ognia, ostatecznie zrezygnowano. Nie w pełni wyposażono także pododdziały LPO, o czym niżej. Podobno w latach 70. XX wieku rozważano także skonstruowanie od podstaw przenośnego miotacza i zakup rumuńskich, bezodrzutowych, trójrurowych granatników zapalających AGI-3 – ale ostatecznie w połowie lat 80. XX wieku zakupiono... kolejną partię LPO.

Przenośne miotacze ognia uchodziły początkowo za broń niebezpieczną dla strzelców; bodaj najgroźniejsze było cofanie się płomienia z lufy przez rurę doprowadzającą do zbiornika, co kończyło się wybuchem. Także wszelkie bojowe uszkodzenia zbiornika ze sprężonym gazem skutkowały jego rozerwaniem. LPO skonstruowano w taki sposób, aby te zagrożenia zredukować do minimum. Zamiast użycia sprężonego gazu do wydmuchiwania mieszanki palnej zastosowano mechanizm pirotechniczny, w którym mieszanka jest wydmuchiwana ciśnieniem gazów, będących produktem spalania ładunku prochowego. Cała zawartość zbiornika – ok. 3,3 litra cieczy – jest wydmuchiwana jednorazowo: pada jeden „strzał” trwający ok. 2 sekund. Miotacz ma trzy takie zbiorniki, a więc po jednym napełnieniu może oddać trzy strzały. Stalowe zbiorniki są ustawione pionowo; w ich górnej części znajdują się komory prochowe i zawory bezpieczeństwa, w dolnej – króćce z zaworami zwrotnymi. Króćce są połączone z poziomą, stalową rurą-kolektorem. Na końcu kolektora umieszczono złącze gwintowe, do którego dołącza się giętki przewód. Przewód jest dołączony do tylnej części całkowicie metalowego „karabinu”, czy też prądownicy z pistoletowym chwytem. Lufa ma u wylotu zwężkę o średnicy 14,5 mm, a przy niej znajdują się trzy gniazda pironabojów UZG, zapalających mieszankę. Bateria dwóch niklowo-kadmowych akumulatorów KNPZ-2 o pojemności 2 Ah znajduje się przed chwytem pistoletowym.

 

Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 1/2014

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter