M-134G
Leszek Erenfeicht
M-134G – ten drugi Minigun
dla wojsk aeromobilnych
Sześciolufowe karabiny maszynowe kalibru 7,62 mm znane są na świecie od połowy lat 60. ubiegłego wieku, gdy firma General Electric postanowiła zdyskontować sukces 20 mm działka napędowego M61 Vulcan, tworząc jego wersję na amunicję karabinową.

W broni maszynowej od lat trwał wyścig szybkostrzelności, poszczególne armie wprowadzały do uzbrojenia coraz szybciej strzelające konstrukcje, zamieniające walkę ogniową w statystyczne ćwiczenie z obliczeń stopnia nasycenia jednostki terenu jednostką ołowiu w jednostce czasu. O ile w czasie walk pozycyjnych I wojny światowej 600 strzałów na minutę uważano za całkowicie satysfakcjonujące nie tylko w walce lądowej, ale nawet powietrznej, o tyle już w 20-leciu międzywojennym zaczęło się śrubowanie szybkostrzelności jako pomysł na zwiększenie efektywności ogniowej karabinów maszynowych. Niemieckie uniwersalne karabiny maszynowe podniosły poprzeczkę szybkostrzelności teoretycznej na lądzie do 900 (MG 34) i w końcu 1200 strzałów na minutę (MG 42). Po wojnie za sprawą Amerykanów powrócono do ok. 600 strzałów na minutę w broni maszynowej piechoty, ale dzisiejsze ręczne karabiny maszynowe na nabój 5,56 mm x 45 NATO znów osiągają ok. 950 strzałów na minutę.
Automat czy napęd?
Jednolufowa broń automatyczna o konstrukcji klasycznej (z zamkiem przesuwanym wzdłuż lufy), strzelająca nabojem karabinowym nie była w stanie wyjść ponad 2000 strzałów na minutę, gdyż napotykała na bariery wynikające z samej jej natury. Jedna lufa nie była w stanie długo wytrzymać tak intensywnego strzelania, przegrzewała się i zużywała w przyspieszonym tempie. Rozwiązanie pojawiło się już w czasie I wojny światowej – niemiecki karabin maszynowy Gast osiągał 1500 strzałów na minutę dzięki użyciu dwóch luf, których układy gazowe napędzały nawzajem swoje mechanizmy, a zamki były sprzężone ze sobą, wiec strzały padały naprzemiennie z obu luf. Kolejnym immanentnym ograniczeniem szybkostrzelności była sama natura automatyki broni opartej na wykorzystaniu procesów towarzyszących strzelaniu (odrzut, ciśnienie gazów prochowych). Jej zasadniczym elementem odpowiedzialnym za dosyłanie nowych nabojów i przygotowywanie broni do kolejnego strzału były sprężyny magazynujące energię dostarczaną przez poruszające się w tył części: ich napinanie i rozprężanie, a także przełamywanie bezwładności pchanych przez nie powracających elementów zajmowało czas i przez to spowalniało strzelanie. Co gorsza, jeśli doszło do niewypału lub innego zacięcia wynikającego z braku kontroli nad szybko poruszającymi się mechanizmami, strzelanie się w ogóle kończyło. Problemem było także używanie automatycznej broni maszynowej do realistycznej pozoracji pola walki w ćwiczeniach: amunicja ćwiczebna („ślepa”) generowała odmienne ciśnienia, wymagając skomplikowanych luf wkładkowych w broni uruchamianej odrzutem lub odrzutników (dławików) na wylotach broni uruchamianej przez pobranie gazów. Rozwiązaniem był – jak na ironię – powrót do pierwocin broni maszynowej, do dawno uznanych za prymitywne ręcznie napędzanych wielolufowych kartaczownic, pozbawionych jakiejkolwiek automatyki. Amerykanie sięgnęli w tym celu po rodzimą konstrukcję doktora Richarda J. Gatlinga, który swą pierwszą kartaczownicę inspirowaną rewolwerem wiązkowym opatentował jeszcze w roku 1861. Udoskonalone w 1867 roku po wprowadzeniu nabojów scalonych kartaczownice Gatlinga pozostawały w uzbrojeniu amerykańskich sił zbrojnych do wybuchu I wojny światowej, stanowiąc większość broni maszynowej dostępnej w 1917 roku US Army.
Pełna wersja artykułu w magazynie NTW 10/2009