Łowcy pancerza. Gąsienicowe rakietowe niszczyciele czołgów - [1] Zachód i Polska
![Łowcy pancerza. Gąsienicowe rakietowe niszczyciele czołgów - [1] Zachód i Polska](files/2019/NTW/5-2019/NiszczCzolg.jpg)
Jarosław Wolski
W trakcie zimnej wojny niszczyciele czołgów stanowiły ważny element walki z bronią pancerną. Po II wojnie światowej ich uzbrojenie zostało zdominowane przez przeciwpancerne pociski kierowane. Obecnie stwarzają one inne możliwości niż jeszcze kilka dekad temu, za czym podążają kolejne armie świata. Siły Zbrojne RP użytkują dość archaiczny sprzęt tej kategorii, acz planują pozyskanie jego nowej generacji. Zaskakujące są jednak polskie wymagania, dotyczące szczególnie oczekiwanego gąsienicowego podwozia. O ile bowiem samobieżne kołowe niszczyciele czołgów występują w zasadzie w każdej znaczącej armii świata, o tyle pojazdy tej specjalizacji na podwoziu gąsienicowym stanowią obecnie w armiach NATO ewenement.
Zrozumienie, dlaczego tak się stało, wymaga prześledzenia genezy tego typu pojazdów po obu stronach żelaznej kurtyny, ze szczególnym uwzględnieniem konstrukcji wprowadzonych do uzbrojenia w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, Izraelu oraz ZSRR/Rosji. Konieczne staje się również pokazanie ewolucji zwalczania czołgów przez tej klasy systemy uzbrojenia, które w praktyce doprowadziło do powstania, po upadku dwubiegunowej rywalizacji, dwóch zupełnie różnych możliwościami klas tej klasy pojazdów. Pierwszą są gąsienicowe i kołowe niszczyciele czołgów zwalczające cele poza bezpośrednią widocznością (NLOS, Non-line-of-sight), drugą zaś wozy, które z konieczności mają zasięg ognia limitowany bezpośrednim zasięgiem obserwacji modułów celowniczych (LOS, Line-of-Sight). W pierwszej części artykułu przedstawiona zostanie historia i uwarunkowania towarzyszące powstaniu oraz rozwojowi rakietowych niszczycieli czołgów w RFN, Stanach Zjednoczonych oraz Izraelu, w odniesieniu także do polskich wymagań. Część druga poświęcona będzie pokazaniu rozwoju i ewolucji tej klasy systemów powstałych w ZSRR/Rosji, Chinach oraz Turcji.
Mroki zimnej wojny
Po II wojnie światowej armie powstałego w 1949 roku NATO oraz w kolejnych latach Układu Warszawskiego odziedziczyły w swoich siłach zbrojnych niszczyciele czołgów uzbrojone w armaty przeciwpancerne. Były to pojazdy na podwoziach gąsienicowych, zwykle dzięki słabszemu pancerzowi lżejsze, zatem bardziej od czołgów mobilne, posiadające uzbrojenie główne przeważnie z ograniczonym zakresem ruchów, ale o sile ognia tożsamej czołgom. Co nawet ważniejsze, po obu stronach żelaznej kurtyny szybko doceniono pojawienie się amunicji kumulacyjnej. Mimo że jej przebijalność była wprost zależna od średnicy wkładki, skuteczność głowic kumulacyjnych (HEAT) stosowanych w granatnikach przeciwpancernych oraz pierwszej generacji przeciwpancernych pocisków kierowanych (ppk) zdawała się być wystarczająca do pokonania każdego rodzaju monolitycznej osłony możliwej do zastosowania na czołgach. Dodatkowo, powyższe założenia wspierały doświadczenia z pierwszej połowy lat 40., kiedy nawet gruby oraz optymalnie ukształtowany pancerz można było pokonać poprzez odpowiednią taktykę – mowa o flankujących pozycjach ogniowych. Obie te kwestie zwiastowały bezwzględną przewagę kumulacyjnego miecza nad tarczą czołgowego pancerza. Po II wojnie światowej uznano zatem na Zachodzie (Francja i Niemcy Zachodnie), że niecelowa staje się próba osłony czołgów przed dedykowaną bronią przeciwpancerną oraz pociskami armat czołgowych, ponieważ przy wzroście masy, ale spadku mobilności i podwyższonej awaryjności, i tak nie zapewniono by osłony przed głowicami HEAT. Brytyjczycy i Amerykanie nie byli aż tak pesymistyczni (choć ich głowice kumulacyjne były znacznie mniej zaawansowane), w krajach tych próbowano tworzyć czołgi zdolne do przetrwania ostrzału dedykowanej broni przeciwpancernej. Dla odmiany w ZSRR uznano kwestię osłony czołgów przed amunicją armatnią za oczywistą, osłonę przed ppk za możliwą do zapewnienia przy ograniczeniu załogi pojazdu do trzech osób i wprowadzeniu nowych technologii w przemyśle. Dodajmy, że w każdym z wymienionych krajów, za znaczący uznano wpływ zagrożenia czynnikami rażenia z broni masowego rażenia (atomowa, biologiczna, chemiczna), prawdopodobnie wykorzystanej na ówczesnym polu walki. Kwestia ta z kolei wprost premiowała pojazdy gąsienicowe ze sprawnymi układami filtrowentylacji.
Dość szybko zatem po obu stronach żelaznej kurtyny narodziła się idea połączenia siły ognia ppk z głowicami kumulacyjnymi z podwoziem gąsienicowym, zdolnym do sprawnego pokonywania zgliszcz i gruzów atomowego pola walki. Problemem był koszt nośników gąsienicowych, na tyle wysoki (przy priorytecie czołgów i transporterów opancerzonych), że w zasadzie we wszystkich krajach – producentach, ppk trafiały jednak bardziej masowo na nośniki kołowe, tworząc tym samym zdecydowanie tańsze w zakupie i eksploatacji niszczyciele czołgów. Mimo że były one podatne na czynniki ABC i zupełnie nieodporne na ostrzał artylerii i bezpośredni ogień nieprzyjaciela, istotnie niższa cena pozwalała jednak na ich masowe wprowadzenie, a wysoka mobilność i zwykle niska sylwetka zostały uznane za dodatkowe zalety. Pomimo wspomnianych ułomności, głownie ekonomicznych, gąsienicowe rakietowe niszczyciele czołgów jednak powstały, zaś najlepsze tego typu konstrukcje opracowano i w większej liczbie wdrożono zarówno w RFN, jak i w USA.
Panzerjäger
Od początku powołania, Bundeswehra miała problemy związane z płytką głębią operacyjną Niemiec Zachodnich, wyzwaniem był także niekorzystny dla Zachodu szacunek sił obu stron potencjalnego konfliktu oraz doświadczenia z końca II wojny światowej. Wojska przewidywanego przeciwnika miały bezwzględną przewagę liczebną, przy względnej przewadze technologicznej. Przy płytkim teatrze działań, ograniczającym działania opóźniające, prowadziło to do konieczności usztywniania obrony. Oczywiście obrona nie mogła być prowadzona statycznie (groźba porażenia bardzo rozbudowaną sowiecką artylerią), ale na zasadzie manewru, pozwalającego na opuszczanie i zajmowanie wstępnie przygotowanych pozycji oraz rażenie włamującego się w głąb własnej obrony przeciwnika z każdego kierunku. Taki system walki wymagał wysoce mobilnego uzbrojenia, odpornego na ogień nękający artylerii i nowe wówczas środki rażenia atomowego pola walki (w tym skażenie przekraczanego terenu), jednocześnie miało być ono skuteczne w zwalczaniu broni pancernej. Oprócz czołgów, takim oczywistym środkiem walki stawały się dobrze znane już podczas II wojny światowej jednostki niszczycieli czołgów (Panzerjäger).
W uzbrojeniu Panzerjägerów zaszła jednak poważna zmiana, przyszłość upatrywana była nie w armacie, ale rakietowych pociskach przeciwpancernych. Na uzbrojenie żołnierzy zachodnioniemieckich dość szybko, bo w 1957 roku, trafiły francuskie rakiety SS.11. Ich kumulacyjna głowica pokonywała do 500 mm pancerza, co aż do lat 70. faktycznie wystarczało do przebijania osłony dowolnych sowieckich czołgów. Naprowadzanie było największą bolączką SS.11, ponieważ opierało się na zasadzie MCLOS (Manual command to line of sight). W tym przypadku celowniczy ręcznie, za pomocą dżojstika, naprowadzał lecący w kierunku celu pocisk. Śledzenie własnego pocisku umożliwiała zainstalowana na nim flara lub smugacz. Ponieważ celowniczy musiał mieć czas na prowadzenie pocisku, celność ppk MCLOS na dystansie poniżej 1 km była bardzo niska, martwa strefa wynosiła zaś aż 600–800 m. Początkowo, przy wyszkolonym operatorze zakładano około 60% trafień, ale na polu walki taki współczynnik okazał się całkowicie nierealny. Odpalane przez Amerykanów w Wietnamie SS.11 trafiały zaledwie w 10% przypadków. Z innymi typami ppk wcale nie było wówczas lepiej, zestawy osiągały maksymalną celność rzędu 25%. Dodatkowo snop dymu i iskier z magnezowej flary demaskował stanowisko wyrzutni. Mimo wad, dość szybko postanowiono w RFN połączyć wyrzutnie SS.11 z nośnikiem gąsienicowym. Stało się nim nowe podwozie opracowane w firmie Hispano-Suiza. Pojedyncza wyrzutnia oraz 10 przenoszonych ppk stanowiły jego uzbrojenie, ale niestety nośnik okazał się być dość mały, co powodowało kłopoty przy naprowadzaniu rakiet. Między innymi z powyższych powodów niemiecki Raketenjagdpanzer 1 powstał tylko w 95 egzemplarzach.
Na skutek sporej martwej strefy zestawu S.11 oraz dużo niższej, niż zakładali (i obiecywali) projektanci, liczby trafień, pragmatyczni Niemcy bardzo szybko wrócili do dobrze sprawdzonych rozwiązań, tworząc na wskroś klasyczny niszczyciel czołgów. Stał się nim projektowany od 1960 roku Kanonenjagdpanzer, który koncepcyjnie nawiązywał do Jagdpanzera IV z czasów II wojny światowej. Wytwór firm Hanomag i Henschel był produkowany tylko przez dwa lata (1965–1967), ale powstało ich aż 770 egzemplarzy. Pojazd ten miał tak istotne zalety, jak mała masa (27,5 t), niska sylwetka, akceptowalna mobilność, przy tym armata 90 mm Rheinmetall BK 90L/40 zapewniała skuteczne zwalczanie większości pojazdów Sowietów na typowym (75% starć), prognozowanym dystansie 800 m. Mimo że Kanonenjagdpanzer był ukoronowaniem rozwoju Jagdpanzerów z okresu III Rzeszy, nie można odmówić sensowności takiego podejścia zastosowanego jeszcze w latach 60. Bundeswehra zyskała bowiem pojazd stosunkowo tani, więc produkowany masowo, wysoce mobilny, odporny na odłamki ognia artyleryjskiego oraz czynniki ABC, a do tego używający amunicji zunifikowanej z armatą 90 mm stosowaną w czołgach M47, o wystarczającej sile ognia i dużym zapasie amunicji. Kanonenjagdpanzer był zatem cennym wzmocnieniem dla NATO-wskiej obrony przeciwpancernej.
W 1967 roku płynnie, na bazie istniejącego podwozia, powrócono do koncepcji rakietowego niszczyciela czołgów, uzbrajając pojazd w dwie wyrzutnie SS.11 (każda pokrywająca 180° od osi podłużnej pojazdu) oraz dodatkowe 12 ppk. Dlaczego Niemcy wrócili do rakiet rzadko trafiających w cel? Chodziło o zasięg i budowany system walki, skuteczność 90 mm armat Kanonenjagdpanzer ograniczała się do około 1500 m. Uznano zatem, że należy obronę wzmocnić o długie ręce, zdolne razić cele aż do dystansu 3 km – nawet, jeżeli trafiała mniej niż połowa z wystrzelonych SS.11. Do 1968 roku wyprodukowano 318 egzemplarzy Raketenjagdpanzer 2.
Pełna wersja artykułu w magazynie NTW 5/2019