Japońskie superdrednoty typu Yamato
Sławomir J. Lipiecki
Pamięci Krzysztofa Zalewskiego
Pancerniki typu Yamato powszechnie uchodzą za najpotężniejsze jednostki tej klasy, jakie kiedykolwiek zbudowano. W wielu opracowaniach traktowane są niemal jak arcydzieła wojskowej myśli technicznej, z którymi żaden inny okręt nie mógłby się mierzyć. Nie jest to prawdą – w rzeczywistości miały szereg wad zarówno konstrukcyjnych, jak i koncepcyjnych.
Ostatecznie zbudowano największe (pod względem wyporności), najciężej uzbrojone i opancerzone okręty liniowe, które w praktyce zużywały mnóstwo paliwa i miały bardzo ograniczony zasięg operacyjny, co w odniesieniu do jednostek strategicznych już na starcie źle im wróżyło. Okazały się także jednymi z najmniej użytecznych, co zresztą wcale nie wynikało z mitycznego (bezmyślnie powtarzanego przez media głównego nurtu) końca ery pancerników, a zwyczajnie z błędnych decyzji podjętych już w fazie analityczno-koncepcyjnej.Japończycy projektowali bowiem typ Yamato jako najpotężniejsze pancerniki świata, mogące zniszczyć każdy okręt przeciwnika w klasycznej walce artyleryjskiej, co samo z siebie było już wówczas absurdem. Każdy z tych superdrednotów kosztował przy tym tyle, co kilka krążowników ciężkich lub kilkadziesiąt niszczycieli. Inwestując w typ Yamato, Cesarska Flota Wielkiej Japonii (Dai-Nippon Teikoku Kaigun) w praktyce osłabiła więc swoje możliwości w zakresie utworzenia większej liczby nowoczesnych uderzeniowych grup bojowych (pomijając fakt, że zdolności kilku mniejszych okrętów z definicji się multiplikują). W tym kontekście zasada „jakość ponad ilość” zwyczajnie nie zadziałała, tym bardziej że ostatecznie nie uzyskały one jakiejś wyraźnej przewagi jakościowej nad potencjalnym przeciwnikiem, czyli superdrednotami amerykańskiej Battle Line, o budowanych później pancernikach wielozadaniowych typu North Carolina, South Dakota oraz Iowa nawet nie wspominając.
Japońska ekspansja – opcja pancerna
Gdy tylko w Japonii zaczęto poważnie myśleć o możliwości wybuchu wojny ze Stanami Zjednoczonymi, jednym z istotniejszych zagadnień do rozpatrzenia był pomysł jak najefektywniejszego rozegrania pierwszej fazy konfliktu zbrojnego. Oczywiste było, że pierwsze operacje wojskowe powinny być przeprowadzone w taki sposób, by zapewnić zarówno armii, jak i flocie stały dostęp do źródeł ropy naftowej, niezbędnej do realizowania szeroko zakrojonych operacji militarnych z dala od kraju. Dwa sztaby decydujące o strategii Japonii w zbliżającej się wojnie miały diametralnie odmienne zdanie na sposób osiągnięcia tego celu. Sztab Generalny Marynarki Wojennej z adm. Osami Agano na czele postulował, aby zająć pola naftowe w Borneo i Sumatrze w Azji, a następnie wydać bitwę okrętom liniowym Floty Pacyfiku, które – jak domniemywano (notabene bardzo słusznie, był to bowiem zasadniczy element planu Orange, przygotowanego dla US Navy) – zapewne wyszłyby z Pearl Harbor i stanęły do konfrontacji. Jako że adm. Agano wyraźnie marzyła się „druga Cuszima”, musiał zostać niejako sprowadzony „do parteru” przez samego wiceadm. Isoroku Yamamoto, który w jasnych słowach stwierdził, że japońskie siły nawodne nie mają w bezpośredniej konfrontacji z amerykańskimi pancernikami nawet najmniejszych szans na zwycięstwo. Kontrargumentem dla tej opinii miał być jednak pomysł budowy „supertajnych” wielkich pancerników, które już wówczas faktycznie powstawały w japońskich stoczniach. Każdy z nich miał mieć możliwość bezproblemowego zmierzenia się jak (co najmniej) równy z równym z dowolnym superdrednotem Battle Line.
Było to klasyczne zaklinanie rzeczywistości, i to z co najmniej trzech zasadniczych powodów. Po pierwsze, do budowy tych wielkich, kosztownych okrętów potrzebowano czasu, którego Japonii zaczynało wyraźnie brakować. Najbardziej optymistyczne kalkulacje wskazywały bowiem, że jednostka prototypowa (przyszły Yamato) osiągnie gotowość bojową najwcześniej w grudniu 1941 r., a druga (przyszły Musashi) – ok. pół roku później. Dla trzech kolejnych (okręty o numerach 110 – przyszły lotniskowiec Shinano, 111 i 797) przewidywano jeszcze odleglejsze terminy. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych w najlepsze trwały już prace nad dwoma nowymi pancernikami wielozadaniowymi typu North Carolina i czterema typu South Dakota. Te pierwsze tuż po formalnym rozpoczęciu budowy przezbrojono w armaty kal. 406 mm (16”) L/45 nowego wzoru Mark 6, powołując się przy tym na tzw. klauzulę eskalacyjną z drugiego traktatu londyńskiego z 1936 r. Powodem były dane amerykańskiego wywiadu, mówiące o rozpoczęciu projektowania przez Japonię nowych pancerników uzbrojonych w armaty co najmniej 16-calowe. Swoją drogą pod względem kształtu kadłuba projektanci przyszłych okrętów liniowych Kraju Kwitnącej Wiśni garściami czerpali z amerykańskiego wzorca. Co więcej, nie wszystko udało się Japończykom ukryć i gdy tylko do USA zaczęły spływać bardziej konkretne dane co do charakterystyk taktyczno-technicznych japońskich pancerników, Amerykanie wdrożyli kolejną klauzulę eskalacyjną, nie tylko autoryzując budowę kolejnych superdrednotów – przyszłych jednostek typu Iowa –ale jednocześnie podnosząc ich projektowaną wyporność standardową z 35 000 ts do 45 000 ts, a w praktyce znacznie przekraczając deklarowaną wartość. Biorąc pod uwagę potencjał amerykańskiego przemysłu, należało się zatem spodziewać, że do już istniejących 12 przebudowanych (a więc relatywnie nowych) i obsadzonych opływanymi, dobrze wyszkolonymi załogami superdrednotów Battle Line, w ciągu najbliższych ok. 5–6 lat dołączy 10 kolejnych, jeszcze większych pancerników wielozadaniowych, uzbrojonych w dodatku w armaty artylerii głównej kal. 406 mm najnowszych wzorów. Tak naprawdę okrętów tych było co najmniej 14, gdyż zamówienie na typ Iowa później rozszerzono o kolejne 2 pancerniki, a wkrótce do planu rozbudowy Battle Line doszło jeszcze 5 jednostek typu Montana. Wykonanie całego planu dałoby Amerykanom imponującą liczbę 17 okrętów liniowych najnowszej generacji.
Po drugie, nie dość, że Japonia mogła wówczas tylko czysto teoretycznie odpowiedzieć budową zaledwie pięciu nowych pancerników, to na dodatek niespecjalnie było ją stać nawet na tę liczbę. Wszystko to odbywało się bowiem kosztem innych jednostek, w tym lotniskowców, niezbędnych do prowadzenia bieżących operacji morskich oraz wsparcia sił głównych. Ponadto zaprojektowane okręty liniowe typu Yamato wcale nie były jakimś cudem techniki, za jaki je ówcześnie w Japonii uważano (i w pewnych kręgach uważa – niestety – do dziś) i lwia większość pancerników Battle Line mogła spokojnie nawiązać z nimi walkę, przy czym najnowsze konstrukcje wręcz co najmniej równorzędną. Przy działaniu w systemie, tj. w zespole operacyjnym okrętów liniowych, w którego skład weszłyby zapewne 2 lub 3, a może nawet i 4 eskadry amerykańskich superdrednotów (a więc 12 pancerników), wykorzystując dodatkowo swój atut w postaci syntetycznego, dalekodystansowego systemu kierowania ogniem i będąc „screenowane” przez własne krążowniki i niszczyciele, Battle Line z łatwością powinna roznieść na strzępy japońskie siły główne, na co wskazywały zarówno ówczesne, jak i powojenne gry wojenne, i to nawet przy założeniu, że parametry typu Yamato były początkowo mocno niedoszacowane zarówno przez US Navy, jak i US Naval Intelligence.
Po trzecie, w myśl prostej zasady, że duży może więcej, pancernik jako platforma w żaden sposób nie był jednostką przestarzałą (o tym można było dyskutować dopiero od chwili wprowadzenia na szeroką skalę okrętów podwodnych klasy SSBN), ale sama sztywna doktryna szyku liniowego przestała być aktualna już po I wojnie światowej i tutaj faktycznie można by się posłużyć określeniem końca pewnej epoki. Owszem, US Navy w ramach różnych wariantów planu Orange opracowała serię założeń z uwzględnieniem klasycznej bitwy pancerników idących eskadrami w szyku torowym, ale równolegle rozwijano projekty pancerników wielozadaniowych, wciąż jednak w charakterze zasobu strategicznego, aczkolwiek bezmyślna walka artyleryjska przestała być tutaj priorytetem na rzecz strategii Fleet in Being lub aktywnych działań mobilnych grup bojowych w ramach operacji połączonych, przy czym wkrótce w system ten miano włączyć lotniskowce. Nawet więc patrząc z perspektywy tamtych czasów, bardzo dziwne wydaje się postawienie w Japonii na wielkie superdrednoty jako okręty strategiczne, zwłaszcza że w najlepsze trwała już w niej istna rewolucja w dziedzinie prowadzenia działań połączonych na morzu. Część oficerów doskonale rozumiała bowiem zarówno zmiany zachodzące w strategii i taktyce, jak i słabość sił własnych, w tym pancerników. W związku z tym oficerowie Sztabu Połączonej Floty (jego szefem był wówczas kontradm. Matome Ugaki) planowali inną, o wiele bardziej śmiałą i – jak się wydawało – bardziej racjonalną akcję przeciw Amerykanom.
Jej największym orędownikiem i zarazem pomysłodawcą był sam wiceadm. Isoroku Yamamoto. Jego zdaniem zaatakowanie i zajęcie pól naftowych znajdujących się daleko na południu byłoby wielce ryzykowne bez uprzedniego zneutralizowania amerykańskiej floty liniowej – mogłoby to bowiem spowodować pozostawienie macierzystych wysp Japonii bez jakiejkolwiek obrony. Yamamoto dowodził, że w razie ataku Battle Line na rejony zachodniego Pacyfiku operujący na południu zespół uderzeniowy nie zdąży przegrupować sił i skutecznie stawić czoła nieprzyjacielowi, tym bardziej że amerykańskie pancerniki, nie dość że liczniejsze (Japonia dysponowała wówczas 6 zbudowanymi według starych założeń superdrednotami i 4 krążownikami liniowymi, podczas gdy sama tylko Flota Pacyfiku od ręki mogła im przeciwstawić co najmniej 10 superdrednotów), to w dodatku zdecydowanie górowały nad japońskimi niemal pod każdym względem za wyjątkiem prędkości maksymalnej (ta musiała być dostosowana do najwolniejszej jednostki w szyku, czyli – jak w przypadku Japończyków – do pancerników typu Fusō, osiągających zaledwie 23 w.). Pod względem taktycznym przewaga od 1 do 3 w. przy dystansie prowadzenia walki 15 000–25 000 m byłaby kompletnie bez znaczenia, zwłaszcza że amerykańskie okręty liniowe były znacznie zwrotniejsze od japońskich, co zarówno indywidualnie, jak i w ramach zespołu pozwalało im na bieżąco utrzymywać dystans na kontrkursach, prowadząc dalekosiężny ogień z artylerii głównej, przy jednoczesnej asekuracji zewnętrznej eskorty złożonej z krążowników i niszczycieli. Nie miały przy tym problemu z autonomicznością, co pozwalało im spokojnie pozostawać w rejonie operacyjnym przez długi czas.
Pomijając więc oczywistą niemożność pokonania przez pojedyncze jednostki całych eskadr amerykańskich superdrednotów (wcale nie gorzej opancerzonych i chronionych, a przy tym dobrze uzbrojonych i dysponujących skutecznym, syntetycznym systemem kierowania ogniem), należy pamiętać, że przed nową generacją pancerników stawiano już znacznie więcej zadań. Dla okrętu liniowego lat 40. XX w. przestała być celem wyłącznie walka artyleryjska z innymi jednostkami. Oczekiwano od nich o wiele więcej, w tym w szczególności bezpośredniego wsparcia kombinowanych zespołów floty oraz zabezpieczenia własnych linii komunikacyjnych i przerywania takowych przeciwnikowi. Rosła także rola okrętu liniowego w dziedzinie obrony przeciwlotniczej (nie tylko własnej, ale także eskortowanych jednostek) oraz wsparcia wojsk lądowych na brzegu, a później doszło jeszcze do tego prowadzenie dozoru radioelektronicznego.
Pełna wersja artykułu w magazynie MSiO 11-12/2025
