Diodowe dwójki Surefire’a
Leszek Erenfeicht
Diodowe dwójki Surefire’a
Świat nam się unowocześnia na potęgę. Plastik kiedyś dobry jedynie na okładki i dna magazynków, nagle stał się głównym materiałem na szkielety broni. A diody emitujące światło (LED), niegdyś nadające się co najwyżej do bżdżących świecidełek przypinanych do kluczy – nagle wyrosły na pełnoprawne źródło światła.
Średniej wielkości kieszonkowe latarki Type 2 na dwie baterie 123 stanowiły od zawsze sztandarowy produkt Surefire’a. To one zdetronizowały olbrzymie latarki poprzedniej generacji na baterie 1,5-woltowe, z produktami Maglite’a na czele. Z czasem także Surefire zaszalał, tworząc latarki wielkie nie tylko w przenośni – ale i w rzeczywistości. Potężne smoki w rodzaju M6 Guardiana (STRZAŁ 11/08), tyleż ziejące ogniem swoich 500-lumenowych ksenonowych żarówek, co żrące baterie garściami, czy jeszcze większe lampy wyładowcze HID – to wszystko naprawdę fajne latarki. Problem z nimi tylko, że – nie wiem, jak innym, ale mi na pewno – „trochę” zawadzają przy codziennym noszeniu. Owszem, przypięte do kaemu na pojeździe, na wojnie sprawdzają się doskonale, ale w miejskiej dżungli trochę trudno znaleźć dla nich i odpowiedniej wielkości kieszeń – i zastosowanie warte spalania ich trudno dostępnych, a tak łatwo i szybko zużywających się żarówek. W ogóle latarki z żarówkami mają wiele zalet, ale akurat długowieczność źródła światła – ani zasilających je baterii – do nich nie należy. W klasycznej żarówce (niechby i wypełnionej szlachetnym gazem) żarnik wytwarza przy okazji zamiany prądu w światło tak wiele ciepła, że prędzej czy później po prostu musi się stopić.