Czy filmowa HMS Surprise winna wzbudzić zdziwienie? Dawne żaglowce w filmach – rzeczywistość a sztuka

Czy filmowa HMS Surprise winna wzbudzić zdziwienie? Dawne żaglowce w filmach – rzeczywistość a sztuka

Krzysztof Gerlach

Okręty epoki żaglowej były i są dość częstymi bohaterami filmów. Z wielu względów trzeba się w ich przypadku liczyć z rozmaitymi odstępstwami od realiów historycznych. Celem przedstawionych dalej rozważań nie jest jednak żadna uczona analiza, omawiająca kompleksowo wszystkie przypadki i możliwości. Chodziło mi tylko o zwrócenie uwagi na ciekawe, niekiedy zaskakujące, a czasem nawet zabawne powody, dla których uczenie się historii żeglugi z filmów może prowadzić na manowce.

Kwestia gatunku artystycznego

Oczywiście nawet najbardziej luźne rozpatrywanie aspektów zgodności historycznej musi się ograniczać do dzieł, które w jakimkolwiek stopniu do miana historycznych pretendują. Dlatego z góry trzeba wykluczyć takie produkcje jak „Piraci” Romana Polańskiego, stary „Karmazynowy pirat” czy współcześni „Piraci z Karaibów”. W komediach, konstruowanych na zasadzie „wszystkie chwyty (dla rozśmieszenia widza) dozwolone”, byłoby groteską dyskutowanie o prawidłowej budowie bloków w talii na okręcie sprawnie i celowo pomykającym dnem do góry (czy jakoś podobnie). Nie cieszy mnie, rzecz jasna, że dla bardzo wielu widzów taka wizja będzie nie tylko pierwszym, ale i ostatnim kontaktem z fascynującym światem epoki żaglowej, zostawiając w ich umysłach obraz fałszywy pod każdym możliwym względem, lecz nie mam na to wpływu. Natomiast nie zamierzam się ograniczać do filmów stricte historycznych (czy raczej popularno-historycznych), w których przedstawia się analizy odkryć geograficznych, bitew morskich, rozwoju kompanii żeglugowych, szlaków handlowych, imperiów zamorskich itp. rzeczy ściśle związanych (do pewnego momentu) z wykorzystywaniem żaglowców. Mało tego, niemal je zignoruję. Z uwagi na koszty, w takich filmach z reguły pojawiają się prymitywne modeliki, uproszczone do granic możliwości rysunki, albo powtarzane do znudzenia te same ujęcia kilku okrętów nie mających najmniejszego związku z poruszanym zagadnieniem. Wszystko to okraszone jest wymawianiem przez zawodowych historyków (albo czytaniem przez lektora) nazwisk osób i nazw jednostek wszystkich narodów „po angielsku”, co może przyprawić o ból zębów, a nie pozostawia prawie żadnego pola do sensownej analizy aspektów technicznych, skoro one zazwyczaj wcale w warstwie obrazu nie występują.

Dlatego skupię się tu przede wszystkim na filmach fabularnych, często powstających w oparciu o powieści dotyczące osób i wydarzeń całkowicie fikcyjnych, jednak z założenia mających maksymalnie pasować do realiów danej epoki. Dotyczy to np. tak znanych postaci literackich jak kapitanowie Hornblower czy Aubrey. Są oni wymyśleni, lecz intencją autorów było przedstawienie tych żeglarzy w świecie rzeczywistym i o to winni też dbać producenci filmowi i reżyserzy. Oczywiście ci drudzy też muszą mieć prawo do jakiejś licentia poetica, lecz jej wyśledzenie i zwrócenie na nią uwagi może czasem wywołać uśmiech.

Ograniczenia kosztowe

Każdy zdaje sobie sprawę z wpływu ograniczeń finansowych na możliwości przedstawiania w filmie wszelkich obiektów historycznych, lecz w odniesieniu do żaglowców problem ten jest szczególnie drastyczny. Wybudowanie od podstaw kilku (nie mówiąc już o większych liczbach) dużych okrętów tylko po to, by „zagrały rolę”, leży dziś praktycznie poza możliwościami jakiegokolwiek producenta filmowego na świecie. Aspekt kosztów rozwiązuje się na wiele sposobów. Najprostszy i najbardziej prymitywny polega na kręceniu wszystkich scen z ludźmi w studio, na pomostach czy w najlepszym wypadku na skrajnie uproszczonych makietach fragmentów pokładu, a potem operowaniu na dalekim planie modelami, najczęściej obowiązkowo „tonącymi”. Tutaj nie ma czego analizować.

Stosunkowo tanie jest też dorabianie „starych” części (zazwyczaj nadbudówek) na istniejących kadłubach współczesnych jednostek. Bierze się np. kuter rybacki, ustawia na dziobie jakieś skrzynki mające udawać kasztele i o to proszę – koga jak żywa. Efekty są zwykle żałosne, ale coś takiego jednak faktycznie pływa, można na pokładzie ustawić prawdziwych aktorów i statystów, więc dla niewyrobionego widza wystarcza.

Kolejną grupę tworzą żaglowce naprawdę historyczne. Część zachowała się z dawnych epok, na ogół stanowiąc obecnie obiekty muzealne. Inne zostały specjalnie zbudowane jako repliki wg zachowanej dokumentacji lub znalezisk archeologicznych. Ich wartość jest bezsporna, chociaż – jak zobaczymy później – te, które rzeczywiście pływają, muszą być koszmarnie zniekształcane z uwagi na obowiązujące dziś przepisy. Podstawowe problemy z wiarygodnością zaczynają się jednak wtedy, gdy – z uwagi na niebotyczne ceny takich rekonstrukcji – odgrywają rolę jednostek z innej epoki lub innych wód. Jeśli autentyczny statek wielorybniczy z XIX wieku pokazywany jest – dla obniżenia kosztów – jako fregata wojenna z wieku XVIII, to jego autentyczność w niczym nie pomaga. Istnieje dziś kilka bardzo dobrych i pływających replik żaglowców typu „koga”, pokazujących rozwiązania z XIV wieku. Byłoby wspaniale, gdyby z ich wykorzystaniem nakręcono film pokazujący jakiś fragment historii Hanzy, ale użycie tych jednostek do obrazu o wojnie trzynastoletniej dałoby nie mniej drastyczne fałsze, niż przy posłużeniu się współczesnymi kutrami rybackimi, obudowanymi paroma deskami. Jest wprawdzie pasujący do tamtej epoki „kraweel” nazwany przez twórców Lisa von Lübeck, lecz mógłby „zagrać” raczej tylko ofiarę napaści kaprów niż jedną z lekkich jednostek, za pomocą których oni sami uderzali na przeciwników.

Organiczenia wielkościowe

Nawet jeśli reżyser dysponuje żaglowcem idealnie pasującym do epoki, w której dzieją się opowiadane wydarzenia, z reguły jest to jednostka o innej niż potrzebna wielkości. Wyjaśnienie znowu wiąże się z pieniędzmi. Zazwyczaj ten sam okręt „gra” wiele ról w jednym filmie i występuje w różnych produkcjach. Jeśli już został dużym nakładem kosztów i czasu skonstruowany, nieporównanie taniej jest go wynająć (a zwraca to również nakłady budowniczym), niż budować (i czekać na wybudowanie!) nowy. Nikt też nie doprowadził do stworzenia repliki okrętu liniowego, zaś jedyny zachowany autentyczny liniowiec jest zbyt cennym obiektem muzealnym. Jeśli więc akcja dzieje się na pokładzie żaglowca tej wielkości, to albo trzeba kręcić sceny przy użyciu makiet, albo rozmaite korwety czy – w najlepszym razie – fregaty udają jednostki wielopokładowe. Przy odpowiedniej zręczności twórców udaje się ukrywać fakt, że na takim okręcie jest tylko jedna bateria z nieprzerwanym rzędem dział od dziobu do rufy, ale proporcji do sylwetki ludzkiej nic nie jest w stanie zmienić. Wprawne oko odnosi więc wrażenie, że liniowiec został obsadzony prawie taką załogą, jaką mógłby z kolegami zapewnić Guliwer w krainie liliputów.

Do zrealizowania serii filmów o Hornblowerze producenci używali ciekawych i wielkich modeli (niestety w większości nieco rozmijających się z epoką), pomysłowych i zróżnicowanych makiet oraz dwóch rzeczywistych jednostek pływających. Z uwagi na koszt i terminy wynajęli szkuner bałtycki Julia zbudowany w latach trzydziestych dwudziestego wieku oraz partycypowali w dokończeniu budowy jednostki, która została podobno zaczęta jako „replika” statku handlowego z XII wieku dla nigdy nie zrealizowanego filmu z udziałem Arnolda Schwarzeneggera[1], a teraz starano się ją w miarę upodobnić do 20-działowca Royal Navy z 1720 roku. Wybór wzorca podyktowany został zapewne nikłymi wymiarami już częściowo zbudowanego żaglowca, ale wzbudza we mnie i tak nieustanne zdziwienie, zważywszy na fakt, że spotkanie z najwcześniejszym etapem życia powieściowego bohatera przypada na rok 1797, czyli blisko 80 lat później, a okręty podczas tych dziesięcioleci uległy istotnym i bardzo rzucającym się w oczy zmianom. Zatem już w założeniu zdecydowano o głębokich anachronizmach konstrukcyjnych, których na dodatek wcale nie próbowano maskować. W tej części rozważań chodzi jednak o wielkość. Jednostka nazwana początkowo Phoenix, a ostatecznie Grand Turk, odgrywała w filmach rolę brytyjskiej fregaty Indefatigable oraz francuskiej korwety 20-działowej Papillon. Do tej drugiej pasowała wymiarami bardzo dobrze, ponieważ Francuzi używali pod koniec XVIII wieku np. 20-działowej korwety Badine, o długości 38,65 m i szerokości 9,90 m, zaś Grand Turk ma długość 36 m i szerokość 10 m. Jednak te wartości mają się nijak do parametrów „ostrzyżonego” do fregaty liniowca Indefatigable, w którego przede wszystkim wcielał się Grand Turk. Ta nietypowa jednostka charakteryzowała się długością 48,8 m oraz szerokością 13,5 m. Oczywiście dla zdecydowanej większości widzów zaskakująco wąskie – w stosunku do postaci ludzkich – pokłady filmowej Indefatigable oraz wręcz karykaturalnie mała ich długość są niezauważalne, a tym mniej godne utyskiwania. Mnie rażą, ale liniowców ów maleńki trójmasztowiec już nie musiał na szczęście udawać, zaś dużo ważniejszych odchyleń od prawdy historycznej jest tak wiele, że odwracają skutecznie uwagę od problemów z proporcjami. Z kolei dwudziestowieczny szkuner dwumasztowy Julia odtwarzał w filmach tej serii jednostki bardzo różnorodne, ale małe – były to: brytyjski bryg transportowy Caroline, francuski statek handlowy Claudette, francuski trójmasztowiec korsarski Pique, francuski bryg handlowy Marie Galante. Nie dawał więc pod względem dopasowania wielkościowego drastycznych zniekształceń. Zbyt nowoczesne elementy wyposażenia pokładowego twórcy starannie zasłaniali, do innych dorabiali drewniane części, aby je „postarzeć”. Nawet brak adekwatności takielunku nie rzucał się w oczy, ponieważ widz wykształcony na współczesnych definicjach z encyklopedii, albo uważający się za fachowca z powodu ukończenia krótkiego kursu żeglarstwa, nie jest w stanie zrozumieć, że dodanie kilku rei na fokmaszcie nie zmieniało w XVIII i XIX wieku szkunera w brygantynę, ani tym bardziej w bryg. Z trójmasztowcami oczywiście gorzej, jednak w tamtej epoce bywały też handlowe i korsarskie szkunery dwumasztowe, więc drobne odstępstwo od pierwowzoru literackiego nie niesie za sobą żadnego fałszu historycznego.

Myliłby się jednak ktoś sądzący, że brak adekwatności wymiarowej łączy się zawsze z problemem żaglowców zbyt małych względem odpowiedników używanych w minionych czasach.

[1]                      Wszystkie informacje współczesne dotyczące sposobów realizacji serii filmowej o Hornblowerze zaczerpnąłem z fascynującej książki Martina Saville, pt. „Hornblower’s ships – their history & their models” i nie widziałem potrzeby ich weryfikowania. Krytyka małej adekwatności do historycznych pierwowzorów pochodzi ode mnie.

Pełna wersja artykułu w magazynie MSiO 1-2/2019

Wróć

Koszyk
Facebook
Tweety uytkownika @NTWojskowa Twitter