Czwarty dzień walk Brygady Pościgowej

Czwarty dzień walk Brygady Pościgowej

Łukasz Łydżba

 

Po trzech dniach walk w rejonie Warszawy dwa dywizjony Brygady Pościgowej poniosły spore straty w walkach z Luftwaffe, zestrzeliwując nawet sześć samolotów Luftwaffe. Dowództwo obawiało się, że Niemcy mogli rozpoznać dotychczasowe lotniska IV/1. Dywizjonu Myśliwskiego i III/1 Dywizjonu – Poniatów i Zielonkę, w związku z czym nakazało przemieszczenie myśliwców na dwa lotniska polowe na zachód od Warszawy, skąd po południu 4 września 1939 roku obie jednostki uczestniczyły w walkach z kilkoma formacjami Luftwaffe, odnosząc kolejne zwycięstwa i zarazem straty.

Przebazowanie na nowe lotniska.

Nad ranem 4 września rzut kołowy III/1 Dywizjonu Myśliwskiego dotarł do Zaborowa (na zachód od Warszawy) i rozpoczęto rozmieszczanie personelu, taboru oraz samolotów, które rankiem przyleciały na nowe lotnisko. Przyleciało tam 16 PZL P.11. Tak opisał to oficer techniczny i łącznikowy kpt. Jarosław Giejsztowt:

Po przybyciu o świcie do Zaborowa rozpocząłem rozmieszczanie eskadr w dość niedogodnym miejscu, bo w zwykłym ogrodzie, który przylegał do lotniska. Samoloty, które przyleciały rano, ustawiliśmy wzdłuż linii parkanu pod drzewami, aby je jako tako zamaskować.

Po prowizorycznym rozmieszczeniu i uzupełnieniu samolotów Dywizjon był gotowy do dalszej akcji. Tutaj było mniej wygodnie niż w Zielonce. Byliśmy daleko od Sztabu Brygady, pomimo zapewnionej łączności telefonicznej, najważniejszą rzeczą był brak samolotów, bo Dywizjon stracił prawie 50% swego stanu, o uzupełnieniu nie było mowy.

Lądowisko w Zaborowie miało jedną, ale za to bardzo poważną wadę, co opisał kpr. mech. Stefan Suwiński:

Pierwsze maszyny zaczynają lądować. Lotnisko mimo bliskiego majątku jest w opłakanym stanie. Całe pokryte mącznym pyłem ziemi, gdzie przy szybszych obrotach silnikiem zadymiało lotnisko i pył wisiał jeszcze z pół godziny po starcie. Dla mechaników praca staje się uciążliwa, gdyż zaczynają się zacierać stery i trzeba gruntownie doprowadzać do porządku, gdyż gardziel gaźnika połyka tumany kurzu.

Podobnie wspominał to Mirosław Ferić:

Lotnisko było nadzwyczajne; podchodzenie [do lądowania – przyp. autora] było „krępujące” według dywizjonowego powiedzonka. Znad kartofliska obniżającego się aż do małej kotlinki, za którą dopiero pod górę się wznosiło rżysko, należało ostrożnie podchodzić i sadzać maszynę na poziomej części rżyska, lecz bez długiego wybiegu, bo tam czyhały na nieostrożnych cztery stogi! Największą jednak wadą lotniska był niebywały, fantastyczny wprost pył i kurz, tak że po starcie czy przy lądowaniu maszyny z kurzawy tej było niemożliwością coś zobaczyć! To nas mogło w każdej chwili zdradzić, ale jakoś do tego nie doszło.

Kwatery przydzielono nam w pałacu, z których wynikało, że w jednym pokoju spał Wojtek, ja i Janusz, a obok w pokoiku bez drzwi por. kwat. Kobyliński.

Pobyt lotników dywizjonu zapamiętali młodzi wtedy mieszkańcy Zaborowa, Jerzy Pytlakowski oraz Kazimierz Kober:

W parku przy pałacu było 8 samolotów. Na krawędzi parku było wycięte co drugie drzewo i samoloty były ogonami wciągnięte pomiędzy drzewa. Nic nie było widać z powietrza, jak taki samolot wciągnęli pomiędzy drzewa. Rosły tam wtedy topole włoskie. Natomiast pozostałe samoloty stały w lesie po drugiej stronie. Bo jeszcze z drugiej strony jest taki lasek, jak kończą się stawy w stronę cegielni (myśmy nazywali to Klomby). Wtedy to był inny las niż teraz – to były wielkie sosny, takie, że koń by nie pociągnął takiego drzewa na wozie. Było to doskonałe miejsce na ukrycie samolotów.

Na terenie, gdzie miało być lotnisko, były ze 3 hektary koniczyny. Żeby teren był utwardzony, to koniczyna została skoszona (kosili ze 4 dni tę łąkę) i tam właśnie był pas startowy. Samoloty startowały w różne strony, ale wydaje mi się często, że na północ.

Natomiast lotnicy byli zakwaterowani w pałacu. Był też pluton wartowniczy, który pilnował samolotów, lotniska i pozwalał tam przechodzić. Widziałem, że tam mieli bardzo dużo beczek z paliwem i pompowali paliwo z tych beczek do samolotów. Jak niemiecka eskadra leciała bombardować Warszawę, to nasi lotnicy wtedy startowali stąd, z Zaborowa. Wtedy 3 czy 4 naszych lotników wskakiwało do samolotów. Ciekawiło mnie, jak oni uruchomią silnik? Jeden z obsługi podchodził, brał za śmigło, zakręcił śmigłem, aż przysiadł i odskakiwał na bok. Już za chwilę nasze samoloty szybko startowały i nabierały wysokości, krążąc. Kręcili w powietrzu tak długo, aż byli wyżej od lecących na Warszawę Niemców i wtedy atakowali z góry.

Pełna wersja artykułu w magazynie TW Historia nr specjalny 5/2024

Wróć

Koszyk
Facebook
Tweety uytkownika @NTWojskowa Twitter