Bałtyckie stocznie AD 2015. Zepchnięci na pobocze

Bałtyckie stocznie AD 2015. Zepchnięci na pobocze

Marek Błuś

 

Bałtycka produkcja stoczniowa znalazła się na dnie. Bilans 2015 roku to zaledwie 184 tysiące jednostek pojemnościowych brutto (JPB), o 34% mniej niż w 2014... i o 2% mniej niż w 1946, gdy pracowały tylko stocznie w Danii i Szwecji. Ale już tym roku nastąpi odbicie, a potem zdecydowanie pójdzie ku lepszemu – w 2017 roku sama tylko stocznia w Turku odda armatorom dwa statki o łącznej pojemności około 150 tysięcy JPB, a w kolejnym liczba ta może przekroczyć 200 tysięcy.

Meyer Turku, dzięki której, między innymi, spodziewamy się wzrostu, swoim wycieczkowcem Main Schiff 4 wykonała ponad połowę ubiegłorocznej bałtyckiej produkcji mierzonej tonażem i gotówką, jednak niemiecki właściciel chce, żeby jego fiński zakład co roku opuszczały dwie jednostki tej kategorii. Finlandia jest jedynym krajem Unii z naszego regionu (patrz tabela poniżej), w którym stoczniowcy z firm produkcyjnych mają pewną pracę poza koniec tej dekady. Arctech z Helsinek, w tandemie z rosyjską stocznią z Wyborga, wyrasta na monopolistę w dziedzinie serwisowców arktycznych, a reaktywowana stocznia w Raumie (Rauma Marine Constructions) szykuje się do budowy korwet dla fińskiej marynarki i – ewentualnie – nowych lodołamaczy, także na państwowe zamówienie. Co jednak ciekawe, żaden z tych trzech zakładów nie funkcjonuje samodzielnie na rynku. Turku realizuje zlecenia, które zdobywa centrala Meyera w Pappenburgu, Arctech należy do rosyjskiego koncernu OSK – jego dyrekcja ma siedzibę w Moskwie, natomiast pusty jeszcze dok w Raumie oglądali niedawno, prezydent Finlandii Sauli Niinistö, premier Alexander Stubb, ministrowie skarbu i finansów fińskiego rządu (każdy oddzielnie), ale żaden armator.

Na antyrynkowym froncie

Brak rynkowej samodzielności bałtyckich stoczni nie jest nowością, jednak gdy w marcu rosyjski kapitał prywatny pozbył się trzech niemieckich stoczni występujących ostatnio pod firmą Nordic Yards, stał się cechą powszechną. Zakłady w Rostocku, Stralsundzie i Wismarze znalazły się w portfelu malezyjskiej Genting Group, która nie zajmowała się dotychczas produkcją stoczniową – na morzu operuje i zarabia tylko wycieczkowcami i tej klasy statki będzie budować w Niemczech dla swoich firm armatorskich (m.in. Star Cruises i Crystal Cruises). Jeśli spojrzymy na tabelę z naszego poprzedniego przeglądu bałtyckich stoczni (MSiO 9-10/2015, str. 66) to widać, że spośród 18 dużych przedsiębiorstw, które działały w połowie pierwszej dekady tego wieku, na prawdziwym, brutalnym rynku pozostało już tylko jedno – Remontowa Shipbuilding. Nietrudno też zauważyć, że ucieczce od działania sił globalnej ekonomiki towarzyszyła często zmiana właściciela, czasem wielokrotna i z zasady na zagranicznego.

Można wyodrębnić trzy podstawowe strategie „wycofywania” przedsiębiorstwa z rynku, z których każda chroni kapitał i pozwala mu nadal zatrudniać i zarabiać. Pierwsza to zmiana branży (na remontową, militarną, budowy superjachtów lub kombinację tych specjalizacji) i tą drogą poszła większość stoczni niemieckich, między innymi Lindenau i Peene-Werft; druga – upaństwowienie, czyli powrót do gospodarki planowej, co dotyczy Wyborga i Arctech; a trzecia (posłużę się brzydkim neologizmem) – „uarmatorszczenie”, czyli objęcie własności przez armatora, który, podobnie jak państwo, będzie zamawiał statki z pominięciem mechanizmów rynkowych. W tym ostatnim przypadku pierwszą bałtycką stocznią przejętą przez koncern armatorski (po wycofaniu się koncernu Moller-Maersk ze stoczniowego biznesu) była Flensburger Schiffbau Gesellschaft (FSG). W 2014 roku kupił ją Siem Industries, większościowy posiadacz spółek Siem Offshore, Siem Car Carriers i STAR Reefers...

Pełna wersja artykułu w magazynie MSiO 5-6/2016

Wróć

Koszyk
Facebook
Tweety uytkownika @NTWojskowa Twitter