Badania „dla wszystkich” posiadaczy broni według PL2050
Michał Sitarski
Od kilku tygodni trwa tzw. inba związana z genialnym zmian w UoBiA, będącego projektem Polski 2050, czyli partii walczącej o przetrwanie i prowadzącej „ofensywę legislacyjną”. Gdyby jeszcze za liczbą projektów szła ich jakość, to można by to uznać za pozytywne działanie, ale tak się dziwnie złożyło, że ilość w jakość akurat się nie przekuła.
Powiedzieć o projekcie, że jest nieprzemyślany to naprawdę srogi komplement, a o kampanii go wspierającej prowadzonej przez posłów PL2050 lepiej nie mówić w ogóle, bo w słowniku ludzi kulturalnych nie ma słów, mogących dostatecznie obelżywie określić jej jakość.
Generalnie – pomysłodawcy próbują przepchnąć po raz kolejny projekt zmieniający UoBiA poprzez nałożenie obowiązkowych, cyklicznych badań. Pierwotnie miały one objąć wyłącznie myśliwych, ale to poległo w styczniu 2025 przy sprzeciwie m.in. PSL, za to obecnie badaniami mają być objęci „wszyscy posiadacze broni”, przynajmniej według słów posłanek i posłów PL2050. Według medialnych doniesień w tym także jest ręka ludowców, którzy tym razem zadeklarowali poparcie projektu, pod warunkiem zwiększenia grona osób podlegających badaniu o innych posiadaczy, ponieważ – złapcie się czegoś, drodzy Czytelnicy – w przeciwnym wypadku to jest dyskryminacja i sekowanie myśliwych. Tak. Dyskryminacja i sekowanie.
Geneza tych zmian leży w wypadkach, do których dochodzi podczas polowań – stanowi to przykład legislacji emocjonalnej, czyli wprowadzania zmian w prawie pod wpływem jakichś konkretnych zdarzeń i zmierzających do pokazania społeczeństwu, że tzw. elity nie przechodzą do porządku dziennego nad danymi problemami, a podejmują zdecydowane działania. Problem w tym, że z założenia takie działania są nieskuteczne (czasem nawet gorzej, bo bywają przeciwskuteczne), tworzone prawo jest podłej jakości i powoduje chaos lub staje się prawem martwym, całość nosi zaś cechy działań typowo populistycznych, podejmowanych wyłącznie po to, żeby pokazać, że jest się przydatnym.
Podobnie jest w tym przypadku – motorem zmian jest „poprawa poczucia bezpieczeństwa Polaków”. Nie wiem, czy to jest celowe, czy wynika z niewiedzy, ale ja widzę zasadniczą różnicę pomiędzy podniesieniem „poczucia bezpieczeństwa” a podniesieniem „poziomu bezpieczeństwa”. Najkrócej jak się da – posiadanie poczucia dobrze spełnionego obowiązku nie jest jednoznaczne z tym, że ten obowiązek dobrze się spełniło, czyli to, że mam poczucie bezpieczeństwa, nie jest jednoznaczne z tym, że faktycznie bezpieczny jestem. Najzabawniejsze jest jednak to, że jeśli te „nie do końca przemyślane” (bardzo się hamuję, żeby nie napisać wprost) zmiany wejdą w życie, a liczba zdarzeń na polowaniach się nie zmieni, to pomysłodawcy zawsze będą mogli powiedzieć, że obiecywali poprawę POCZUCIA bezpieczeństwa, więc jeśli społeczeństwo poczuło się bezpieczniej, to sprawa załatwiona – przecież nikt nie obiecywał, że będzie bezpieczniej, prawda?
Niestety, autorzy pozostają głusi na głosy krytyczne, okopali się na swoich pozycjach, lecą przekazem dnia i unikają jak ognia merytorycznej dyskusji. A jeśli któryś z nich jednak spróbuje w nią wejść (głównie na portalu X), to w 30 sekund po publikacji jego zdania już wiadomo, że mamy do czynienia z osobą, której wiedza o przepisach, jakie ma zamiar poddać procesowi zmian jest taka, że one istnieją. Bo o czym mówią i jak to wygląda w praktyce, to już bladego pojęcia nie mają.
Wymyślono sobie więc, że obowiązkowe cykliczne badania dla posiadaczy broni (co 5 lata do 70. roku życia, co 2 lata po przekroczeniu tego wieku) będą w stanie zapobiec wypadkom w łowiectwie. Oczywiście jest wokół tego zbudowana narracja przeciwników łowiectwa, z której wynika, że to dzieje się nagminnie, a trup ściele się pokotem. Problem w tym, że śmiertelnych wypadków na polowaniach w ciągu ostatnich 10 lat było 28 (na przestrzeni ćwierćwiecza w sumie było poniżej 90 wypadków, w tym XX zakończonych zgonem). Są to zdarzenia na tyle rzadkie, że stanowią każdorazowo sensację, na którą rzucają się media, przez co zyskują one rozgłos, umiejętnie podsycany przez przeciwników łowiectwa. I oczywiście każdorazowo powraca problem badań cyklicznych, żeby „przestali mylić ludzi z dzikami”. Żeby było jasne – 28 śmierci w 10 lat to o 28 za dużo, ale statystycznie rzecz ujmując łatwiej jest zginąć od uderzenia piorunem (5-6 przypadków rocznie) labo zostać rozjechanym przez elektryczną hulajnogę (do października 10 śmiertelnych ofiar w wypadkach z ich udziałem).
Nie dociera do zwolenników badań, że w tych 28 przypadkach (26 na polowaniu, 2 kłusownicze) nie stwierdzono związku pomiędzy stanem zdrowia sprawcy a zaistnieniem zdarzenia, większość sprawców miała aktualne według proponowanych rozwiązań badania (18 zgodnie z UoBiA, 3 wynikające z KP lub pochodnych, pozostałych albo nie sprawdzono albo nie mieli badań, poza tymi przy wyrabianiu pozwolenia). Mit o starych ślepcach też pada, jak kawka na mrozie, bo tylko JEDEN sprawca miał więcej niż 60 lat.
Nie dociera też do nich to, że memiczne już „pomyliłem z dzikiem” to po prostu linia obrony. Sprawca, oddając strzał do nierozpoznanego celu, łamie wszystkie reguły bezpiecznego posługiwania się bronią palną, w tym przede wszystkim regulamin polowania. Jeśli więc powiedziałby, że strzelił, choć nie był pewny celu, to oznacza to automatyczne przyznanie się do winy – stąd właśnie tłumaczenie o pomyleniu z dzikiem. Tym bardziej, że dzik jest zwierzyną, która nie ma okresu ochronnego i można go strzelać okrąglutki rok. Dla postronnej osoby takie tłumaczenie brzmi absurdalnie, ale to jest różnica pomiędzy „złamałem regulamin polowania”, co wiąże się prawdopodobnie z zarzutem zabójstwa w zamiarze ewentualnym, a „byłem pewny, że to dzik”, kwalifikowanym najczęściej jako nieumyślne spowodowanie śmierci. Kary za oba te zarzuty są drastycznie różne, stąd takie, a nie inne tłumaczenie.
Często takie tłumaczenie przechodzi, rzadziej nie, choć ostatnie dwa przypadki (zabicie człowieka przed domem i strzał z ambony do kolegi myśliwego) zostały zakwalifikowane jako zabójstwo w zamiarze ewentualnym.
Niestety, takie tłumaczenie odbiór społeczny ma prosty – ślepi starcy (a jeszcze nawaleni jak stodoła po żniwach!) walą do wszystkiego, co się rusza, więc BADANIA!
Tyle, że badania nie spowodują w magiczny sposób tego, że polujący będą przestrzegać regulaminu polowania...
Poza tym, zwolennicy badań nie zdają sobie sprawy z jednej rzeczy – badania stwierdzają stan badanego „tu i teraz”, a żaden psycholog czy psychiatra nie zagwarantuje, że przed chwilą przebadanemu delikwentowi nie odbije coś za pół roku, dwa lata czy nawet kolejnego dnia pod wpływem nieprzewidzianego szoku emocjonalnego wynikającego np. z jakiegoś drastycznego, osobistego zdarzenia.
Tak naprawdę to myśliwi powinni sami coś zrobić z tym problemem i nawet powołano w PZŁ zespół ds. poprawy bezpieczeństwa na polowaniach, który to zespół nawet przygotował raport o tymże stanie i konieczności podjęcia działań zmierzających do jego poprawy. Z tym że to raport w stylu czasów „słusznie minionych”, w którym treść jest, ale konkretów za wiele to już nie. Nie tędy droga, drodzy myśliwi...
Niefartownie, przy okazji myśliwych mają oberwać „wszyscy posiadacze broni palnej”, jak zapewniają posłowie PL2050. No tak, z tym że jednak nie.
Po pierwsze – nie wszyscy. Idąc po bandzie: badania nie obejmą nielegalnych posiadaczy, bo nie ma znaczenia, czy ktoś posiada broń legalnie czy nie, bowiem projektodawcy nie zrobili nigdzie takiego zastrzeżenia, jeśli chodzi o dyskusję w tej kwestii. Po drugie – bardziej realnie – badania nie obejmą posiadaczy broni czarnoprochowej (ale OK, wyłączona spod UoBiA), a po trzecie – także... do celów rekonstrukcji historycznej, pamiątkowej i kolekcjonerskiej, za to prócz myśliwych uszczęśliwić się chce posiadaczy pozwolenia sportowego i do celów szkoleniowych.
Odpowiedzi na pytanie „dlaczego takie kategorie objęte mają być badaniami, a inne nie” to już kabaret albo i cyrk. Szkoda czasu na ich przytaczanie, ale w zasadzie wszystkie pokazują kompletną niewiedzę o UoBiA, rodzajach pozwoleń oraz o samej broni i różnią się tylko stopniem kompromitacji udzielającego odpowiedzi (dlatego też wszyscy, jak jeden, unikają publicznej debaty na ten temat). Przerażające jest tylko to, że jeśli tak wygląda cały proces legislacyjny w Polsce, gdzie osoby niemające pojęcia o prawie, które wprowadzają biorą się za jego tworzenie, to jesteśmy wszyscy w czarnej sempiternie.
Pełna wersja artykułu w magazynie Strzał 5-6/2025
